Teatr woła: chodźcie do mnie

Trzeba się wyzbyć egoizmu, odłączyć myślenie o swoich artystycznych wizjach i przejść na pozycję kogoś, kto zajmuje się tworzeniem kulturalnego uniwersum wokół teatru.

Rozmowa z Łukaszem Czujem, dyrektorem artystycznym Teatru Miejskiego w Gliwicach.

Posiadanie własnej sceny i zespołu to komfort? Dotąd był pan raczej człowiekiem do wynajęcia, teatralnym wędrowcem.

W Gliwicach mamy sytuację wyjątkową, dopiero tworzymy teatr, więc przed nami jeszcze mocniejsze wyzwanie, niż moje poprzednie razy. Muszę od podstaw zbudować zespół i stworzyć program, ale też, co już się dzieje, zmierzyć się z infrastrukturą techniczną, niesłychanie zaniedbaną i wymagającą wielu nowych pomysłów. Po 17 latach od debiutu w teatrze zawodowym jestem w momencie, w którym mogę wykorzystać doświadczenia z pracy z innymi scenami i muzeami, gdzie zajmowałem się budowaniem scenariuszy narracyjnych. Zarówno krakowska fabryka Schindlera, jak i opowieść o historii Górnego Śląska dla Muzeum Śląskiego w Katowicach wzbogaciły się o olbrzymią teatralno – scenograficzną przestrzeń. A przecież na początku były to puste gmachy.

Na Nowym Świecie też jest tylko gmach.

Wbrew plotkom, teatr żyje i choć nie ma już Gliwickiego Teatru Muzycznego jest Teatr Miejski w Gliwicach, z zapleczem technicznym, pracowniami, obsługą, bez których istnienie tej sceny byłoby niemożliwe.

Nie bał się pan, że zgotują tu panu powitanie, jak we Wrocławiu. Aktorzy, na znak protestu, kupili Cezaremu Morawskiemu, nowo mianowanemu dyrektorowi, bilet powrotny do Warszawy.

Wejście w gliwicką sytuację nie jest ani łatwe ani komfortowe. Mam świadomość żalu artystów, przez wiele lat pracujących dla GTM. To dla mnie naturalne. Od debiutu jestem zawodowo mocno związany ze Śląskiem i bardzo lubię tutaj pracować. Oglądając Śląsk z różnych perspektyw poczyniłem pewną obserwację, będącą pośrednio wytyczną dla mojej pracy w Gliwicach. Chodzi o potencjał do zagospodarowania, często przez mieszkańców bagatelizowany. Mnie, obcemu, łatwiej go dostrzec, więc właśnie ogląd człowieka z zewnątrz, sprawdzającego się w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu, ale też w Legnicy i Bielsku Białej, chcę tutaj wykorzystać.

Miał pan już okazję to zrobić. Przez dwa sezony (1998-2000) był pan doradcą programowym GTM i zrealizował dwa widowiska: „Studnię skarbnika" oraz „Miłość, zbrodnię i sikawkę".

Paweł Gabra właśnie został dyrektorem i miał bardzo ambitne plany: chciał stworzyć nowoczesną scenę teatru muzycznego. Trochę nawiązującą do tego, co oferowała wtedy chorzowska Rozrywka czy Teatr Muzyczny w Gdyni. Pomysł mi się podobał, ale był kłopot ze znalezieniem partnerów do robienia takiego teatru.

Parterów w zespole?

Do „Miłości, zbrodni i sikawki" zaangażowaliśmy chórzystów, najmłodszych artystów z zespołu, najbardziej otwartych, gotowych do eksperymentowania, poszukiwania nowego teatru. Ich ówczesna młodzieńcza energia bardzo dobrze się sprawdziła. I jakoś ten pierwszy impet wygasł, wróciły dawne nawyki. Rozmawialiśmy z solistami, ale ich sposób myślenia o teatrze bardzo mocno ukształtowała operetka. Byli wybitnymi specjalistami w tej dziedzinie, natomiast wielki problem sprawiało im przestawienie się na piosenkę aktorską, kabaret, improwizację, rzeczy bez których współczesny teatr muzyczny nie istnieje.

Trudno czynić im z tego zarzut.

Jestem od tego daleki, po prostu operetka jest czymś innym. W wielu miejscach mierzą się z odpowiedzią na pytanie czy możliwe jest jej połączenie z musicalem, a przykłady Wrocławia, Warszawy i innych scen pokazują, że nie. Eksperyment prowadzony przez lata w Gliwicach, polegający na próbie połączenia warsztatu musicalowego i operetkowego, był obarczony wielkim ryzykiem. De facto powinny istnieć dwa zespoły: soliści operetkowi oraz aktorzy dramatyczno -muzyczni. Ale to niesłychanie kosztowne, oznacza bowiem zatrudnienie olbrzymiej ilości ludzi i żaden miejski budżet nie jest w stanie takiej kwoty zainwestować. Myślę, że w Gliwicach właśnie z tego powodu nie było możliwości zrobienia mocnego kroku do przodu.

Śledząc pana twórczość da się zauważyć co najmniej kilka kluczowych zainteresowań: surrealizm, teatr absurdu, oberiuci, rosyjska i niemiecka bohema lat 20.i 30. Jaki będzie teatr Czuja w Gliwicach?

Zniknięcie z nazwy określenia „muzyczny" nie oznacza, że muzyczność zniknie z Teatru Miejskiego.

Muzyka to przecież pana specjalność.

To prawda. Poświęciłem jej całe teatralne życie, dlatego na pewno będzie obecna, bo nie ma nic piękniejszego na scenie niż żywa orkiestra i aktorzy. Myślę o teatrze muzycznym w tym znaczeniu, w jakim tworzy się dziś teatr dramatyczny: oryginalne spektakle, do których pisze się nową muzykę, scenariusze odnoszące się do otaczającej nas rzeczywistość, w jakiś sposób ją definiujące, wchodzące w dialog z publicznością. To mnie teraz najbardziej interesuje.

To, czyli co?

Tworzenie teatru w żywy sposób opowiadającego o emocjach widzów i artystów, nie rezygnującego jednocześnie z rozrywkowego charakteru. Jedyny teatr w mieście musi łączyć bardzo wiele zadań, od których uciekają instytucje komercyjne. Na przykład edukacyjnych. Będzie to nasza misja, bo przecież budujemy kulturę nie tylko po to, by ją sprzedawać i na niej zarabiać, ale także inwestować w wartości. Podstawowym zadaniem teatru jest produkowanie spektakli i tworzenie przestrzeni do rozmowy wokół tych przedsięwzięć. Nie zajmują się tym media publiczne i szkoły, więc teatr sam musi zadbać o siebie, nauczyć i uczyć widza języków współczesnego teatru, tradycji teatralnej czy opowiadania o literaturze. Stąd nasz pomysł przekształcenia Gliwickich Spotkań Teatralnych w cykl całoroczny. Widzowie będą mogli, na bieżąco, zobaczyć najciekawsze spektakle produkowane w polskich teatrach.

Słuchając pana obawiam się, czy przypadkiem przy Nowym Świecie nie powstanie jakiś dom kultury, a ta działalność edukacyjna to trochę pod przymusem.

Absolutnie nie. Realizując własne spektakle robię to w zgodzie z wewnętrznym przekonaniem i intuicją. Czymś innym jest realizowanie marzeń czy artystycznych oczekiwań, czymś innym natomiast to, jak ma wyglądać nowoczesna instytucja kultury. Widz przychodzi do teatru i często nie rozumie wielu rzeczy. W czasach kiedy prężnie działał teatr telewizji, publiczność w każdym miejscu, w Polsce mogła zobaczyć premiery nowych, współczesnych tekstów i klasyki. Dziś nie bardzo ma gdzie je oglądać, rozumie więc coraz mniej i się od teatru odwraca, dlatego edukacja jest istotnym zadaniem miejskiej instytucji.

Pytam o ten przymus, bo będzie pan musiał oddzielić Czuja - twórcę od Czuja - koordynatora pracy teatralnej. To dwie różne sfery, które często się nie spotykają.

Trzeba się wyzbyć egoizmu, odłączyć myślenie o swoich artystycznych wizjach i przejść na pozycję kogoś, kto zajmuje się tworzeniem kulturalnego uniwersum wokół teatru. Trzeba pamiętać, że nasz jest miejscem szczególnym – z czterema scenami, bardzo dobrym kinem studyjnym Amok. Taka struktura organizacyjna narzuca pewne działanie - powinnością jedynego teatru w mieście jest różnorodność. Trywialne, ale prawdziwe, gdyż największym błędem wielu polskich scen jest hermetyczność: teatr adresowany do jednego, bardzo wysublimowanego grona odbiorców. Podam pani przykład na tę różnorodność: teatr gnieźnieński zamówił u mnie „Klub samotnych serc Portofino", opowieść o zawiedzionych miłościach, ułożona z piosenek z lat 50. i 60., spowodowała, że faktycznie na widowni zagościły osoby pamiętające przeboje Ludmiły Jakubczak, Nataszy Zylskiej czy Sławy Przybylskiej. Przyszli też dużo młodsi, ciekawi klimatów z tamtych lat. „Klub" idealnie wpisał się w moją teatralną myśl o muzyce łączącej pokolenia.

Kiedy Teatr Miejski przygotuje swój pierwszy spektakl?

Teraz najważniejszy jest zespół, znalezienie interesujących aktorów, dysponujących rozbudowanym warsztatem muzycznym i dramatycznym, będących w gotowości do sprostania trudnym zadaniom. Cały czas krążę też myślami wokół historii miasta. Fascynują mnie np. opowieści związane z losami Kresowiaków. Pracujemy nad czymś co roboczo nazwaliśmy śpiewnikiem gliwickim. Zaprosimy mieszkańców do jego współtworzenia, będą mogli przysyłać i przynosić piosenki, utwory rodzinne a my ułożymy z nich ten śpiewnik, po to by poszukać wspólnej przestrzeni muzycznej. Chcemy być otwarci na widza, dlatego myślę również o spektaklach wędrujących, rozgrywających się, w różnych miejscach Gliwic.

Pana domeną jest przedwojenna Rosja i Berlin, kabarety, poezja absurdu, duszna atmosfera, politycznie określona. I tak sobie myślę, czy przedwojenne Gliwice też nie byłyby pod tym względem ciekawe.

Ruiny Teatru Victoria są takim pomostem, wszak wielu artystów kabaretów berlińskiego i monachijskiego występowało na tej scenie przynajmniej do 1933 roku, dopóki nie włączyła się polityka i nie wyeliminowała twórców pochodzenia żydowskiego. Marzy mi się lokalny Eberhard Mock, jak ten z powieści Marka Krajewskiego, tylko związany z przedwojennymi Gliwicami i widowisko zbudowane wokół tej postaci.

Trwają przesłuchania do zespołu, zgłaszają się absolwenci szkół aktorskich, muzycznych, ale też artyści dojrzali. Jakieś olśnienia?

Rzeczywiście przesłuchaliśmy już dużą grupę absolwentów szkół wrocławskiej i krakowskiej i znalazłem kilka bardzo interesujących osób. Oglądałem zresztą ich sceniczne dyplomy i od dłuższego czasu śledzę to, co robią. Docelowo zespół będzie liczył piętnastu aktorów i aktorek, nie tylko na stałych umowach. Zaangażujemy też ludzi do konkretnych projektów, a nowością będą rezydencje – już zaprosiłem aktorów teatru Papachema, absolwentów białostockiej Akademii Teatralnej, realizujących spektakle dla dzieci i współpracujących z Teatrami Montownia i Polonia.

Skąd u pana zamiłowanie do teatru?

W liceum uznałem, że potrafię napisać jednoaktówkę i z kolegami ją wystawię. Pojechaliśmy nawet na festiwal szkół ponadgimnazjalnych i dostaliśmy za nią nagrodę. Potem był kabaret, czyli lepsza forma konfrontacji z rówieśnikami, bo można było od razu, na gorąco zweryfikować czy skecze się podobają. Odbyłem długą podróż do odkrycia teatru. W Krakowie, w latach 80. miałem szansę uczestniczyć w wyjątkowych zjawiskach: Teatrze Crico 2 Tadeusza Kantora, Piwnicy pod Baranami, wtedy w rewelacyjnej formie, spektaklach Teatru Starego, z Andrzejem Wajdą i Jerzym Jarockim, w teatrze Krystiana Lupy.

Ale przecież młodzieńcza fascynacja przechodzi i pojawia się pytanie, czy to będzie moje życie i jak to będzie, kiedy sam będę robił teatr.

Zaczynałem liceum w klasie biologiczno – chemicznej z mocnym wewnętrznym przekonaniem, że to kierunek właściwy. W połowie nauki, pod wpływem literatury i teatru, okazało się, że dużo lepiej odnajduję się w tej sferze. Moja praca artystyczna, mimo że często zmieniam dziedziny, dotyczy cały czas tego samego: budowania opowieści i szukania do nich różnych środków wyrazu.

Urodził się pan w Nowej Hucie, mieszka w Krakowie, w Galicji, zupełnie innej mentalnie niż Śląsk, także jeśli chodzi o publiczność. Przemieszcza się pan między różnymi ośrodkami, jakoś w tym tyglu funkcjonując.

W Nowej Hucie mieszkałem dość krótko, bo moi rodzice szybko przeprowadzili się do właściwego Krakowa. W początkach swojej teatralnej podróży zaczynałem od Śląska – debiut w Chorzowie, potem Gliwice, Bielsko. Ale nowohucki Teatr Ludowy był dobrą szkołą konfrontacji z bardzo trudną, wybredną publicznością, nie tak łatwo godzącą się na to, co prezentuje się na scenie. Mieszkańcy Nowej Huty chętniej jeździli do Krakowa, do teatru Starego, Słowackiego czy Bagateli. Bardzo dużo czasu zajęło, wtedy jeszcze dyrektorowi Fedorowiczowi, przekonanie jej do wyboru lokalnej sceny. Doświadczenie nowohuckie pokazuje proces, który trzeba rozpocząć. Wcale nie łatwy, bo w teatrze oczekiwanie na natychmiastowy efekt jest wielkim błędem. Doskonale wiemy, że dziś bardzo wiele osób obraziło się na gliwicki teatr. Patrzą z nieufnością i niechęcią na zmiany i nasze propozycje repertuarowe, pojawia się wiele ironii, powątpiewania, oczekiwania, że to się pewnego dnia zawali. Nie zawali się, bo teatr to nasze życie.



Małgorzata Lichecka
Nowiny Gliwickie
0
Portrety
Łukasz Czuj