Teatr zwolnił, podatnik zapłaci?

Z pozoru wszystko było w porządku. Zgodny dyrektorski tandem przeprowadzał szczeciński Teatr Polski przez kolejne sezony, bezkolizyjnie dzieląc obowiązki: repertuarem zajmował się Adam Opatowicz, finansami i remontami - Jacek Gałkowski, jego zastępca. W 2012 roku dyrektorska współpraca zakończyła się z dnia na dzień, a obaj panowie do dziś spotykają się głównie na sądowych korytarzach.

GAŁKOWSKI w Teatrze Polskim przepracował blisko 10 lat. To on nadzorował ostatnią sporą modernizację, dzięki której Duża Scena zyskała nową konstrukcję, nowe fotele i nowy wygląd. W tym samym czasie wyremontowano też pomieszczenia dyrekcji, toalety dla widzów oraz sieci: energetyczną i wodno-kanalizacyjną. Wydawało się, że wzajemne układy pomiędzy dyrektorami także są bez zarzutu: obaj mówili o sobie z uznaniem, żaden nie udawał eksperta z zakresu nie swoich kompetencji. Bańka prysła w listopadzie 2012 roku, kiedy do mediów trafiły dwie decyzje dyrektora Opatowicza: zwolnienie Gałkowskiego w trybie natychmiastowym i równie natychmiastowe powołanie jego następczyni, architekt Aleksandry Kopińskiej-Szykuć, niepracującej wcześniej w instytucjach kultury.

- To sytuacja trudna dla wszystkich - mówił wówczas Opatowicz naszej gazecie. - Czasami zmiany są konieczne, a ich słuszność dostrzega się po pewnym czasie. Mamy nową ustawę o instytucjach artystycznych, co stawia przed naszym teatrem konieczność sprostania nowym zadaniom. Aby pchnąć go na nowe tory, potrzeba nowego człowieka. Brak doświadczenia to nie przeszkoda.

Zwolniony za brak komórki?

Jacek Gałkowski zaskarżył decyzję swojego dyrektora do sądu pracy. Argumentował, że zatrudniony był na podstawie umowy o pracę, a to zobowiązuje pracodawcę do respektowania okresu ochronnego (były wicedyrektor podlegał już ochronie przedemerytalnej). Tłumaczył, że na stanowisko powołano go decyzją marszałka województwa (Teatr Polski jest instytucją podlegającą Urzędowi Marszałkowskiemu),

ponadto, że głównym powodem zamiany dotychczasowego wicedyrektora na Kopińską-Szykuć była stojąca przed teatrem perspektywa przebudowy (do chwili obecnej nie ruszyła ona z miejsca). Zdaniem Opatowicza, Gałkowski nie radził sobie z prowadzeniem projektu, dlatego w środowisku architektów przeprowadził długie poszukiwania osoby bardziej odpowiedniej.

Zeznania Adama Opatowicza budziły w obserwatorach zdziwienie. Dyrektor stwierdził, że nie wie, na jakich zasadach był zatrudniony jego zastępca i nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Zwolnił go ze względu na brak wspólnej wizji prowadzenia instytucji i brak zaufania. Narzekał też na brak dyspozycyjności Gałkowskiego przejawiający się brakiem telefonu komórkowego i wychwalał swoją nową zastępczynię, myląc przy tej okazji jej imię. Twierdził

Sprawa zakończyła się w lutym 2014 roku korzystnym dla Jacka Gałkowskiego wyrokiem.

- Obie strony związane były umową o pracę. Dyrektor Opatowicz sam zeznawał, że taką podpisywał, a powód wykonywał obowiązki z niej wynikające. Zwalniany musi wiedzieć, co mu się zarzuca, a w zwolnieniu powoda takich przyczyn nie wyszczególniono. Dyrektor Opatowicz opowiadał o problemach we współpracy z powodem oraz o skargach, jakie były na niego składane, nie przedstawił jednak

na to żadnych dowodów - mówiła sędzia Aleksandra Dobrołowicz. Teatr został zobowiązany do przywrócenia swojego byłego wicedyrektora na stanowisko oraz do zapłacenia blisko 4 tysięcy kosztów sądowych. Batalia się nie zakończyła: instytucja złożyła apelację, w październiku sąd drugiej instancji zarządził ponowne rozpatrzenie sprawy. Dyrektorzy znów się spotkali przed obliczem Temidy.

Cudowne rozmnożenie powodów

Przebieg drugiego rozpoznania był równie zaskakujący. Z każdą rozprawą przybywało nowych informacji na temat wydarzeń sprzed trzech lat. Dyrektor Opatowicz przypomniał sobie np., że zamierzał zwolnić Gałkowskiego dyscyplinarnie, bo ten dyskredytował go w oczach podwładnych podczas specjalnie zwołanego zebrania pracowników. Miał też odnosić się niewłaściwie do marszałkowskich urzędników. Kuriozalne zeznania składali pracownicy teatru, których zdaniem wicedyrektor zajmujący się finansami placówki sprawdzając rachunki, podważał pozycję dyrektora naczelnego. Zeznań Adama Opatowicza nie potwierdził również Przemysław Wraga, pełniący obowiązki dyrektora Wydziału Kultury w Urzędzie Marszałkowskim. Trudną sytuację placówki próbował jeszcze w procesie ratować jej reprezentant prawny, oświadczając, że zeznania świadków mogły być

oszczędne ze względu na obawę przed powrotem Gałkowskiego na stanowisko wicedyrektora, dla którego nie ma nawet w teatrze pokoju. Na nic się to jednak zdało: wyrok i jego uzasadnienie były miażdżące.

- Dyrektor Opatowicz wprost zeznał, że powód zatrudniony był na umowie o pracę, więc wypowiedzenie powinno spełniać wymogi formalne. Mówił też o konsultowaniu zwolnienia z radcą prawnym i kadrową, a więc osobami dysponującymi fachową wiedzą. Gdyby dyrektor faktycznie, tak jak twierdził, chciał zwolnić powoda dyscyplinarnie, fachowcy uwzględniliby to w dokumencie. Postępowanie dowodowe i zeznania świadków nie potwierdziły zasadności zarzutów stawianych przez dyrektora jego zastępcy - stwierdziła sędzia Justyna Olechnowicz.

Wyrok nie musi kończyć sprawy. Choć dwa składy sędziowskie orzekły, że wicedyrektor Teatru Polskiego został zwolniony z pogwałceniem prawa i bez uzasadnionych powodów, instytucja nadal może się odwoływać. Czy się na to zdecyduje? Trudno powiedzieć. Pewne jest jedno: koszty procesowe i ewentualne roszczenia finansowe Gałkowskiego (po prawomocnym orzeczeniu o przywróceniu do pracy na uprzednich warunkach będzie mógł skarżyć teatr o zwrot zaległych wynagrodzeń) pokryje szczeciński podatnik. Scena przy ulicy Swarożyca jest wszak instytucją publiczną.



Katrzyna Stróżyk
Kurier Szczeciński
18 lipca 2015
Portrety
Adam Opatowicz