Teatralne słuchowisko

Jest wiele strategii adaptatorskich. Można tekst zreinterpretować, nasączyć osobistymi treściami czy na przykład podejść do niego „na kolanach". Wojciech Faruga i Paweł Sztarbowski w „W środku słońca gromadzi się popiół" przyjęli metodę zostawienia tekstu na pierwszym planie. Minimalistyczny entourage miał być gestem pochylenia się zarówno nad tekstem, jak i nad jego bohaterami, ale nie przysporzy twórcom spektaklu uznania większego niż zręcznych adaptatorów.


Rzeczony tekst to nagrodzony w ubiegłym roku na gdyńskim R@porcie dramat Artura Pałygi. Wychodząc od tragedii, które zdarzają się codziennie, a o których dowiadujemy się z serwisów informacyjnych, dramaturg starał się przełamać dystans. Jego archetypicznym wizerunkiem stał się Breughelowski „Upadek Ikara". Szukał języka zdolnego oddać ludzkie cierpienie i, co za tym idzie, wznieść wykpiwane „okruchy dnia" na poziom uniwersalny. Adaptatorzy z kilku tragedii – historii kobiety, która zginęła w pożarze, matki, która straciła w wypadku syna, sparaliżowanego chłopca oraz rozpaczliwie próbującego się z nim porozumieć ojca i tak dalej – próbowali wysnuć esencję sytuacji granicznych.

Ekstrakt z tragedii zaprezentowany został w minimalistycznej formie. Scenografia ogranicza się do pomieszczenia pokrytego metalowymi płytami – sznurek odgradzający scenę od widowni jest symbolicznym domknięciem klatki, w której znajdują się postaci miotające się w swoim bólu i zamknięte we własnych głowach, zanurzone w stracie. Izolację podkreśla interesująca warstwa akustyczna – zniekształcone dźwięki, czasami wibrujące, czasami niepokojąco przeszywające, ukazują zmienioną po tragedii perspektywę i dodatkowo alienują bohaterów. Wwiercają się w głowę niczym huk spadających w pożarze belek czy cisza zamkniętego we własnym ciele chłopca.

Czwórka aktorów – Dorota Segda, Małgorzata Gałkowska, Paweł Kruszelnicki i Błażej Peszek – zmienia się rolami, a gdy część tylko gra w konkretnej scence, pozostali nie znikają. Zastygają w pozie, która – jakżeby inaczej – wyrażać ma cierpienie: wtulają głowę w kolana, opierają się o ścianę, klęczą. Kamienieją – można by powiedzieć, że jak Niobe, można by powiedzieć, że spektakl ma aspiracje do tragizmu prawdziwego, na miarę antyczną. Można by, ale jednak inscenizacja tekstu Pałygi nie wznosi się na ten poziom. Twórcy zachowują powagę, patos wręcz, ale egzystencjalizm prezentowany na scenie wydaje się nieco jednowymiarowy i spłycający dramat, gdzie przypadek urastał do wartości absolutnej. Tutaj eksperymenty ze światłem (zniekształcanym przez umieszczony w suficie szklany zbiornik z wodą) i dźwiękiem – początkowo interesujące – rażą później wewnętrzną sprzecznością. Próba oddania zmysłowego postrzegania świata po „małej apokalipsie" zaprzecza nieprzekładalności cierpienia.

Mimo że nie jest to spektakl nieudany, to razi jego podobieństwo do słuchowiska radiowego – gdyby zamknąć oczy, niewiele by się straciło. Postaci definiowane są głównie przez to, co mówią, scenografia rezonująca ich ruchy pozwala wyobrazić sobie, co dzieje się na scenie. Twórcom udało się zbudować wrażenie intymności, może nawet trochę zbliżyć widza do pewnych sytuacji. Jednak w momencie, gdy nie dochodzi do żadnej transgresji, pozostaje głównie psychologiczny ekshibicjonizm.



Marta Stańczyk
Dziennik Teatralny Kraków
18 marca 2014