Terror w sali Sejmu Śląskiego

Wiedziałam, co mnie czeka, a jednak zgodziłam się na to. Wiedziałam, bo zawsze się przygotowuję do oglądania spektaklu, czytając sztukę, jeśli to możliwe, albo przynajmniej informacje, pojawiające się przed premierą na stronie internetowej teatru lub w prasie.

Wolę ludzi rozumieć niż oceniać. Nie przypuszczałam, że swój wybór okupię bezsenną nocą.

I wizytą w pustym kościele, bo jako niekościelna, ze mszy rezygnuję. Chciałam usłyszeć własne myśli, zrozumieć, dlaczego postąpiłam tak, a nie inaczej.

Poszłam więc na prapremierę spektaklu Terror", według niemieckiego tekstu F. von Schiracha, w reżyserii Roberta Talarczyka, którą przygotował Teatr Śląski i wystawił na sali Sejmu Śląskiego, w Urzędzie Wojewódzkim, wiedząc, że i ja zostanę obsadzona w tym przedstawieniu w roli ławnika.

Przez ponad połowę spektaklu stałam po stronie oskarżyciela. A kiedy nadszedł moment, że trzeba było wcisnąć przycisk, zielony lub czerwony, bo tego wstrzymującego się od głosu wcisnąć nie można było, to w ostatniej chwili nacisnęłam zielony, i uniewinniłam osądzanego pilota, majora Larsa Kocha, który w 2013 roku zestrzelił nad Monachium samolot pasażerski Lufthansy ze 164. osobami na pokładzie, porwany przez terrorystów, planujących go rozbić na stadionie Allianz Arena, wypełnionym 70.tysiącami osób.

Nie, nie żałuję swojej decyzji.

Chcę tylko zrozumieć swój wybór.

Bo „wybór", to najtrudniejsze słowo, szczególnie, kiedy „kroczy historia, coraz surowsza". I kiedy „życie się sprawdza", a „śmierć się nie sprawdza".

Tak, to słuszne, że niemiecka konstytucja zabrania zabijania niewinnych ludzi w imię mniejszego zła (prawo musi być humanitarne), więc skoro Koch zignorował rozkaz i podjął własną decyzję, to jest mordercą. To prawda, życia ludzkiego nie można wartościować, więc nie można dokonywać kalkulacji i ustalać, co jest rozsądniejsze, czy ratowanie 70 tysięcy ludzi, kosztem zabijania 164. Kto miałby odwagę ustalić tę granicę, dopytuje prokuratorka, Stefanie Nelson, brawurowo zagrana przez Katarzynę Brzoskę.

Dlatego jednym z najdramatyczniejszych momentów był ten, kiedy prokurator pyta: A gdyby w samolocie była pańska żona i dziecko, też by pan go zestrzelił? Major Lars Koch (Marcin Szaforz) nie wie, co odpowiedzieć, bo wiedzieć nie może. Przecież „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono". W jego oczach maluje się totalna bezradność, świetnie przez aktora zagrana. Pytanie zostaje na rozprawie uchylone. Major łapie oddech. Gdyby nawet został zobowiązany do odpowiedzi „tak-nie", byłaby to odpowiedź teoretyczna, wyobrażona. Każdy przecież chciałby podejmować same szlachetne i bohaterskie decyzje, ale i tak dopiero chwila, kiedy staniemy twarzą w twarz z koniecznością wyboru, zadecyduje o tym, co zrobimy i kim się staniemy w tej matni.

Pytanie zapewne nie pozostaje bez wpływu na przewodniczącą Dużej Izby Karnej Sądu Przysięgłego (Alina Chechelska), która wnikliwie docieka prawdy, przesłuchując oskarżonego, świadka Christiana Lauterbacha (Marek Rachoń), oskarżycielkę posiłkową, wdowę po jednym z pasażerów, Franziskę Meiser (Agnieszka Radzikowska). Jak dobrze, że przewodniczącą jest kobieta. Alina Chechelska jest rzeczowa, bywa rygorystyczna, ale i ma odruchy wyrozumiałej matki.

Obrońca Hans Biegler (Bartłomiej Błaszczyński) w swojej mowie nazywa oskarżonego bohaterem, który miał odwagę zignorować rozkaz, by uratować ludzi, wypełniających cały stadion. Podobnie uważa świadek Lauterbach, który z wojskowego punktu widzenia analizuje sytuację i nie przemawiają do niego argumenty oskarżyciela i wdowy, odwołujące się do tego, co by było, gdyby cudem jakimś pasażerom udało się obezwładnić terrorystów. Kiedy odpiera atak prokuratorki, posługuje się całą gamą zachowań, nie pozostając jedynie przy ich wojskowej wersji.

Nie ma, nie może być dobrego wyjścia z matni, bo przedstawiana sytuacja jest tragiczna, jak w greckiej tragedii i każdy wybór będzie zły, choć przecież towarzyszą mu dobre intencje. Prawo musi stać po stronie prawa. Nie ma reguły, która by na sto procent potwierdzała, że uniewinnienie pilota, postępującego wbrew prawu, stanie się regułą, wedle której wszystko byłoby dozwolone w imię walki z terroryzmem. Nigdy nie będzie dwóch takich samych sytuacji, nawet jeśli będą podobne. Bo nie będą w nim brali udziału ci sami ludzie. Życie pisze własne scenariusze. Żaden dzień się nie powtórzy w identyczny sposób. Żaden zamach nie będzie taki sam, choć być może wedle podobnych reguł zostanie przygotowany.

Emocje podczas spektaklu sięgają zenitu. Dzięki perfekcyjnej grze aktorów, widzowie czują się jak najprawdziwsi ławnicy, od których zależy wyrok. Robercie Talarczyku, reżyserze, to genialny pomysł, by wykorzystać w spektaklu przestrzeń sali Sejmu Śląskiego! By z widzów uczynić sędziów, którzy głosują za pomocą przycisków, z jakich na co dzień korzystają radni, albo za pomocą czerwonych lub zielonych kartek (widzowie na galerii). Zakończenie procesu i werdykt za każdym razem może być inny, bo przecież inni będą widzowie. Tym razem za uniewinnieniem glosowało 140 widzów, za skazaniem 45.

Ja uniewinniłam Larsa Kocha, choć bynajmniej nie uważam, że w ekstremalnym przypadku powinno być dozwolone zabijanie niewinnych ludzi w celu ratowania innych niewinnych ludzi. Ani nie uważam, że zdeptałam tą decyzją godność ludzką i konstytucję. Lars dokonał wyboru. I jest za ten wybór odpowiedzialny. Mimo mojego uniewinnienia nosi swój krzyż. Będzie go nosił nawet wówczas, kiedy uniewinni go sąd (uniewinnią widzowie). Nawet wówczas, kiedy zostanie skazany.

Rodziny 164 osób, które zginęły (zostały zabite), być może przeklinają go. Rodziny 70 tysięcy uratowanych być może błogosławią.

„Terror" to spektakl, który każdy powinien zobaczyć. Każdy dorosły.

W każdej chwili naszego życia musimy wybierać. Oby nigdy nie były to „wybory Zofii".

 



Marta Fox
marta-fox.blog.onet.pl
28 czerwca 2017
Spektakle
Terror
Portrety
Robert Talarczyk