To było Niebo

Ciepło bijące od drewnianych paneli ściennych w rudym odcieniu mocno kontrastuje z drugą połową ścian wyłożonych lustrzaną folią deformującą wydarzenia rozgrywające się na scenie. Delikatność, wrażliwość, tęsknota, cierpienie, intymność, agresja, wyrzuty sumienia, kłamstwo; komfort wydobywający się z rzędu modernistycznych foteli. Ameryka, lata 80. epidemia AIDS; śmierć.

,,Anioły w Ameryce'' w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego na podtswie tekstu Tony Kushnera według przekładu Jacka Poniedziałka. Spektakl miał premierę w 2007 roku, od tego czasu zmieniło się sporo a jednak spektakl wciąż pozostaje aktualny. Motywem przewodnim jest życie grupy gejów mieszkających w Nowym Jorku, pochodzą z różnych środowisk i wciąż na nowo odkrywają wydobywające się z nich emocje.

Minęło piętnaście lat od premiery, od zobrazowania społeczeństwa, nie tylko polskiego; społeczeństwa uniwersalnego, zatopionego w kryzysach, podziałach, pod konserwatywnymi rządami, społeczeństwa samotnego, które bywa szczęśliwym; zmieniło się niewiele.

Aktorzy siadają na fotelach ustawionych wzdłuż sceny, tyłem do publiczności; poznajemy ich po kolei, rozmawiają ze sobą nawzajem, przemieszczają się, odsłaniają się przed publicznością. Poznajemny agresywnego, pełnego złości, budzącego niechęć prawnika Roy Cohna (Andrzej Chyra); w tym samym momencie na środku siedzi Joe Pitt (Maciej Stuhr) rozmawiający z żoną Harper (Maja Ostaszewska), z pozoru normalne małżeństwo, dusi swoje problemy w środku.

Od samego początku uderza w nas wielowątkowość akcji. Bohaterowie, mimo że z pozoru sobie obcy mają wiele punktów wspólnych, ich życia z biegiem akcji zaczynają się przenikać i spajać; zacierają się granice pomiędzy rodziną a zupełnie nieznajomymi sobie twarzami.

Ponad pięć godzin minęło jak film, który chciałabym oglądać w zapętleniu.

Filmowa była szczególnie pierwsza część, w gruncie rzeczy dramat, w którym obserwowaliśmy przyziemne życie bohaterów; życie toczyło się powoli; praca, dom, rozmowa. Akcja wydawała się być tak gładka, jej pęknięcia dopiero powstawały; ich amerykański sen, to co kryło się pod powierzchnią zostało ujawnione w części drugiej - surrealistycznej wizji, balansującej na granicy jawy i snu.

W części pierwszej miała miejsce jedna z najlepiej skonstruowanych scen jakie widziałam, prosta a jednocześnie dynamiczna, napięta do granic możliwości; beztroski Louis (Jacek Poniedziałek), Prior (Tomasz Tyndyk), Harper i Joy, których losy są ze sobą splątane, doszli do momentu kulminacyjnego, nastąpiła konfrontacja. Na środku sceny, w przygaszonym świetle; w mieszkaniu przed telewizorem; na szpitalnym łóżku; obok siebie; w różnych lokalizacjach. Na zmianę wyrzucali z siebie kwestie, ich głosy stopniowo narastały aby dojść do chwili ostatecznej, do granicy, wykrzyczeć wszystko, co wcześniej grzęzło im w gardle. Ciemność. Skończyli. Relacje, które ich łączyły rozpadły się. Była to scena skupiająca w sobie całą esencję teatru, jako przestrzeni totalnej i pozbawionej granic.

W odróżnieniu od filmu tutaj nie było cięć, akcja jest płynna, scenografia zmienia się na naszych oczach, aktorzy przechodzą z jednej strony na drugą; zmienia się kadr; zamiast szybkiego mignięcia, zmiany sceny widzowie odwracają głowy, wodzą wzrokiem z prawej na lewa, z lewej na prawą; mrugniecie; akcją przenosi się na środek sceny, jej przestrzeń wyznacza precyzyjnie padające na aktorów światło.

Druga część została zdominowana przez Magdalenę Cielecką w onirycznej roli nieprzeniknionej anielicy oraz Tomasza Tyndyka, którego bohater w czasie trwania spektaklu przeszedł kolosalną przemianę, zarówno wewnętrzna jak i zewnętrzną. Zmiana nastąpiła też w postawie pozostałych bohaterów, w oczy rzucało się ich Wyczerpanie, problemy ich przygniatały a oni szukali sposobu aby sobie z tym poradzić. Spektakl stawał się coraz bardziej intymny, jakby zaczynał się kurczyć i zmierzać do końca, do zaniku.

Jest to spektakl monumentalny, z pozoru prosty, nieprzekombinowany, zwłaszcza pierwsza część, a jednak o dużej sile oddziaływania. Genialne kreacje aktorskie, od bohaterów biła szczerość; aktorzy zespolili się ze swoimi bohaterami, pochłonęli ich; żyli w świecie stworzonym przez Krzysztofa Warlikowskiego.

Z pewnością siłą tego spektaklu są wzajemne relacje pomiędzy bohaterami i zwyczajność ale też otwartość reżysera na otaczającą go rzeczywistość, próbę jej zrozumienia i przetłumaczenia. Chcemy oglądać czyjeś życie, przyglądać się problemom, których nie musimy rozwiązywać. Czy chcemy oglądać czyjeś cierpienie? Myślę, że tak. ,,Anioły w Ameryce'' pokazały go wiele, a my tylko na to czekamy. Teraz czekam i ja.



Adriana Markowska
Dziennik Teatralny Warszawa
16 września 2022
Spektakle
Anioły w Ameryce