To nie jest tekst dla wielkich ludzi

Rafał Rutkowski dobrze czuje się w monodramach utrzymanych w konwencji stand-upu i chętnie do swoich sceniczno-estradowych popisów włącza publiczność. Jest w stanie dobrze sprzedać nawet słabe żarty, dograć je autoironicznym komentarzem, akcentem czy zachowaniem

Ucieka od teatralizacji, nie daje widzom zapomnieć o sztuczności i umowności całego show, dzięki czemu może bez trudu zdobyć uznanie widzów. Przełamanie konwencji teatralnej kabaretem wiąże się jednak ze stałym poszukiwaniem granic i form, a to nie zawsze wychodzi quasi-spektaklom na dobre.

Michał Walczak, który napisał i wyreżyserował monodram „To nie jest kraj dla wielkich ludzi” wpadł w pułapkę puszczania oka do odbiorcy i w testowaniu możliwości stand-upu przesadził. Zastanawiam się, czy było to świadome sprawdzanie publiczności, upajanie się kiczem i wolnością, którą zapewnia stand-up, czy efekt wpadnięcia w pułapki rozrywkowego show. Bo nie da się ukryć, że tekst jest bardzo nierówny i nawet swoboda aktorska Rutkowskiego na pewne fakty nie pomoże. Gdyby Walczakowi chodziło o refleksję nad stanem rodzimej rozrywki, można by mu nawet uwierzyć. Ale jeśli utwór miał bawić, to skierowany został do masowej publiczności, zepsuty tandetą i niskimi żartami na granicy dobrego smaku. Pytanie, czy to satyra na rubaszny humor, czy też wypadek przy pisarskiej pracy świadczy o tym, że nie udało się Walczakowi zbyt dobrze przemycić w tekście autorskiego credo.

Rutkowski wciela się na scenie w kilka postaci. Jest księdzem, który ma udzielić ślubu przyjaciołom z dzieciństwa i właśnie wygłasza kazanie (a podczas niego zdradza trochę niespodziewanych szczegółów z życia młodej pary), zamienia się w głupiutką szczebioczącą blondynkę w piątym miesiącu ciąży, by za moment przedzierzgnąć się w przedwojennego ginekologa, w którym dżentelmeneria ściera się z zamiłowaniem do sprośności. Jest żołnierzem-rekruterem, który przeprowadza test na obecność gejów na sali, ekspertem od filmów, wreszcie przeistacza się w smutnego drugiego klauna na pogrzebie kolegi, lepszego w fachu. Przed spektaklem udaje natomiast własnego technicznego. Każda rola opatrzona jest cudzysłowem: Rutkowski chętnie komentuje część żartów, by podać w wątpliwość strategie odbioru, udowadnia widowni, jak łatwo ją kupić dowcipami nieprzyzwoitymi (tu cudzysłów może służyć zmniejszeniu ewentualnego zażenowania) i czasem bawi się formą, na przykład gdy odgrywa przejmująco rozpacz po stracie przyjaciela. Gdyby oceniać monodram pod kątem aktorskiego kunsztu, Rutkowski zaprezentował cały wachlarz umiejętności i dość przekonująco wcielał się w kolejne postacie. Ale kiedy przesuwa się tekst w stronę stand-upu, a zwłaszcza polskiego odgałęzienia stand-upu (pamiętać trzeba o różnicach w odbiorze dowcipów w różnych krajach), trudno o uznanie dla autora.

Tekst ma wiele dłużyzn, których nie ratuje ani niezaprzeczalny talent Rutkowskiego, ani obecność zbyt rzadkich puentek. Rozłożyste autotematyczne wstawki nie spajają historii, wręcz przeciwnie – zamiast uzyskać wrażenie utworu budowanego na oczach widzów, Walczak sugeruje niedopracowanie i brak pomysłu na tkankę łączną. Scenki właściwie prowadzą donikąd, a brak puent w kolejnych sekwencjach bywa nieco frustrujący. Rutkowski dwoi się i troi, by nadać blasku drobnym historiom i uwiarygodnić je, ale na dobrą sprawę poza aktorskimi wprawkami, etiudami dla samego grania, trudno dopatrywać się tu wybitnej rozrywki. W większości przypadków obrazki są po prostu przegadane, nie uratuje ich nawet obecność żartów schlebiających masowym gustom.

W dwóch kawałkach Rutkowski faktycznie może rozbawić: jako ksiądz (choć i temu fragmentowi dobrze zrobiłyby skróty) i jako żołnierz tropiący gejów. Obie te scenki wykorzystują gest i symbol, obie przesyca też humor – nie tylko toporny dowcip. Wielokrotnie bowiem aktor za Walczakiem testuje wrażliwość publiki, dąży do zażenowania odbiorców. Drapie się po tyłku, przeklina, opowiada sprośne dowcipy lub bardzo słabe kawały – fakt, wszystko ma pełnić funkcję cytaty, ale ów cytat bez ostatecznej wizji całości traci sens. Nie sprawdza się również wpisany w tekst schemat dialogu z publicznością: przełamanie bariery między sceną a widownią wypada tu naprawdę sztucznie, albo sam monodram zestarzał się na tyle, że nie robi już wrażenia. Lepiej wypadłby Rutkowski bez reżyserowania odbiorców (wołanie „akcja” niczemu się nie przysłużyło) – niezbyt dobre uzasadnienie dla takich rozwiązań zepsuło efekt. Przerysowanie, które aktor chętnie wykorzystuje do budowania ról komediowych, tu obróciło się przeciwko niemu: zamiast uwypuklać nie zawsze udane przewrotki w tekście, przytłaczało je.

Aktorsko Rafał Rutkowski wypadł bez zarzutu. Gdyby jeszcze miał do tego dobry tekst…



Izabela Mikrut
gazeta festiwalowa "Sztajgerowy Cajtung"
19 sierpnia 2011