To wciąż jej Albertyna

Podczas ubiegłorocznego Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje", za przedstawienie "Kupca Weneckiego", zrealizowanego w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, Gabriel Gietzky nagrodzony został "Zaproszeniem od Stanisława", czyli możliwością realizacji przedstawienia na scenie Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Tak doszło do powstania spektaklu "5 razy Albertyna", polskiej prapremiery sztuki autorstwa kanadyjskiego dramaturga Michela Tremblaya

Sześć kobiet na scenie, ale aż pięć z nich buduje jedną postać - Albertynę. Jej życie ujęto w formie wielkiego retrospekcyjnego słowotoku, którym obdzielono pięć aktorek: Dorotę Chaniecką, Barbarę Lubos, Annę Kadulską, Ewę Leśniak i Stanisławę Łopuszańską. Taki zabieg służy pokazaniu bohaterki w różnych momentach jej życia, jej zmagań z trudnymi doświadczeniami i reakcji na nie. Obserwujemy chwile zagubienia i bezradności wobec osaczającej ją, trudnej do zaakceptowania, rzeczywistości - choroby dziecka, kłopotów rodzinnych. Brak zgody na taką sytuację owocuje agresją: - Nie mam powodów żeby płakać, mam powody żeby krzyczeć... Wysłuchujemy pretensji do losu, który tak dotkliwie ją doświadcza. Widzimy Albertynę także w momentach "wyparcia", ignorowania traumatycznej rzeczywistości. Rzeczywistość jednak znów przypomina o sobie tragiczną śmiercią córki i spycha w załamanie. Ogłupienie lekami, ucieczka w uzależnienie pozwalają mniej czuć: - Wyleczą ze wszystkiego, tylko nie ze wspomnień. Zmęczona życiem, po próbie samobójczej Albertyna trafia do domu opieki - na tym etapie śledzimy jej losy w znakomitej kreacji Stanisławy Łopuszańskiej. Oprócz niej są jeszcze, wspomniane już, cztery inne wcielenia bohaterki.

Choć to Albertynki przeszłości, wszystkie na takich samych prawach analizują jej życie, bo przecież to, czego doświadczyły, składa się na jeden wspólny byt. Dyskutują, spierają się ze sobą, prezentują racje, wzajemnie się atakują lub usprawiedliwiają. Z każdym kolejnym padającym ze sceny zdaniem złe doświadczenia bohaterki pokrywają coraz grubszą warstwą przestrzeń sceniczną. Co jakiś czas eksplodują - głównie za sprawą Albertyny granej przez Barbarę Lubos. Ona różni się od pozostałych. Jest tą częścią "ego" bohaterki, która wybucha, gdy bezsilność graniczy z obłędem. Jest wentylem dla emocji wywołanych takim stanem rzeczy. Krzykiem próbuje się od nich uwolnić, uciec od siebie. Trudna rola, bo nie można zachwiać spójnością wizerunku, który budują pozostałe, a budują go delikatnie i kulturalnie. Skubiąca nerwowo słonecznik, którego ma pełne kieszenie, taka nieopanowana i drapieżna, momentami aż drażni. Tak jak w życiu, gdy przykro zaakceptować dalekie od dotychczasowych zachowania bliskiej osoby, która miota się w bezsilności, upodleniu i rozpaczy. Aktorka pokazuje jednak, że to ta sama wrażliwość łączy jej postać z pozostałymi. To ta sama wrażliwość na problemy, które ją przerosły, leży u podłoża tej innej, mniej estetycznej, złamanej przeciwnościami Albertyny. Czas sceniczny Anny Kadulskiej to czas, gdy bohaterka próbuje przechytrzyć los postanawiając, że choć z małych rzeczy, ale będzie się cieszyć. Nadaje im o wiele większą wartość niż na to zasługują. Tak to cztery panie kreślą nam obraz jednego dramatycznego bytu.

Postacie mimo wszystko akceptują się i wspierają. Niejako poza nawiasem pozostawiają tylko tę jedną, graną przez Ewę Leśniak. To ona stchórzyła, to ona ma za sobą próbę samobójczą. Mają do niej dystans. Momentami udają, że jej nie ma. Wstydzą się jej? Mają jej za złe? A więc najtrudniej wybaczyć sobie słabość? Ale i ona w końcu wymusza swoje pięć minut po to, by wedrzeć się ze swoimi racjami do ich wspólnego przecież życia. Ma do tego prawo. Tylko ze strony szóstej postaci dramatu, Madeleine, siostry bohaterki, jedynej przedstawicielki świata zewnętrznego na scenie, Albertyna w każdej ze swoich odsłon może liczyć 5 na współczucie i odruchy miłości. Jej obecność pozwala też zrozumieć trudności w porozumieniu i i skomplikowane emocje l pomiędzy osobą naznaczoną nieszczęściem i tą obdarzoną zwyczajnym życiem. Karina Grabowska w roli Madeleine sprawnie komunikuje się ze wszystkimi odbiciami Albertyny. Jest jej zewnętrznym, ale czy prawdziwym odbiciem?

Michel Tremblay ma opinię dramaturga zafascynowanego antykiem. Poplątane losy tworzonych przez niego postaci naznaczone są tragedią. Historie bohaterów zwykle inspirowane są losami realnych osób. Dlatego też o jego sztukach mówi się, że są "codziennym antykiem" lub "mitologizowaną współczesnością". "5 razy Albertyna" to doskonały, ale też niełatwy tekst, który aktorki katowickiej sceny wprowadziły z sukcesem na afisz Teatru Śląskiego. Reżyserowi i artystkom udało się w sposób wiarygodny przedstawić psychologiczne zawiłości poplątanego życia.

Użycie pięciu postaci do stworzenia głównej bohaterki pozwala nie tylko na pokazanie jej w coraz to innych momentach życia. W każdej z nich konsekwentnie zgromadzono pewne cechy, różniące je od siebie na tyle, że trudno wyobrazić sobie, by mogły wszystkie występować w jednej osobie. A jednak, wszystkie one budują spójną i wiarygodną postać. Prawda o człowieku jawi się jako prawda wielowymiarowa, zaskakująca złożonością doznań i bogactwem emocji. Nie jest to nowe odkrycie, ale rzecz jakże trudna do przekazania. Widz uczestniczy w urzeczywistnianiu prawd uniwersalnych. Dyskretna scenografia autorstwa Dominiki Skazy, sugerująca śląski kontekst, sugeruje także, że miejsce akcji możliwe jest wszędzie.

Znakomity tekst Michela Tremblaya, przetłumaczony specjalnie na potrzeby katowickiej sceny, trafnie archetypicznie przemawiający realizacją sceniczną Gabriela Gietzky\'ego, mam nadzieję - zapoczątkuje planowany przez reżysera "serial Tremblay\'owski". Oby realizowany w Katowicach.



Urszula Makselon
Śląsk 6/10
7 lipca 2010
Spektakle
5 razy Albertyna