To wydarzyło się naprawdę
Pierwszy raz spektakl "Jutro przypłynie królowa" widziałam na żywo, nieco przypadkiem, spontanicznie. Nie wiedziałam o czym będzie. Jak powiedzieli w otwierającym wydarzenie filmie animowanym, ta historia wydarzyła się naprawdę, pomyślałam, że to taki zabieg, popularny przecież w świecie fikcji.Opowieść o buntownikach osiedlających się na miniaturowej wyspie i budujących tam społeczność wydała mi się całkiem niedorzeczna. A więc co to będzie, Władcy Much? Może Kocia Kołyska? Myślę, że są przynajmniej dwa sposoby doświadczenia dzieła reżyserii Łukaszczyka. Jeden to właśnie potraktować je w kontekście dystopijnych, niepokojących fikcji, których przez literaturę kilka się przewinęło. Takie podejście pozwala zachować bezpieczny dystans i postawę nie oceniającą (w końcu fikcyjnych bohaterów bierzemy takimi jacy są). Równie istotne jest to, że opowieść jawi się jako alegoria świata, w którym żyjemy. Drugie podejście do "Jutro..." jest reporterskie. Lekturą podstawową jest reportaż z Pitcairn Wasielewskiego, na podstawie którego powstała sztuka. W tym rozwiązaniu czytelnik/widz może indywidualnie ocenić, czy taka forma przedstawienia niewyobrażalnego koszmaru jest odpowiednia i czy taka wizualizacja pomaga w przyswojeniu historii.
Osobiście bardzo wysoko oceniam to dzieło, myślę, że jest ważne z tego względu że dotyka tematów ekstremalnych i tłumaczy je na psychicznie lepiej przyswajalny język sztuki. Tak jak Łukaszczyk sam wspomniał w rozmowie z Filipem Pawlakiem, jest w jego spektaklu coś z komiksu. Ta wydawałoby się infantylna forma wyrazu doskonale nadaje się do mówienia o sprawach najtrudniejszych, najbardziej traumatycznych. Tutaj tak samo, chwilami komiczne, przerysowane postacie i bardzo teatralne środki wyrazu umożliwiły konfrontację z tematem.
Nagranie niestety nie oddało specyficznej atmosfery wytworzonej na scenie, ale dzięki warstwie dźwiękowej efekt był wciąż mocny. To jest wielowarstwowa sztuka, działająca na zmysły wzroku, słuchu oraz czucia i węchu. Doświadczenie tego na żywo jest zatem głęboko angażujące, gdyż pozostaje w człowieku na długo, ma się wręcz wrażenie osobistego uczestnictwa w rozgrywającym się dramacie. Czucie odnoszę tutaj do wyczucia przestrzeni, a więc bycia w środku lub na zewnątrz, poczucia możliwości ucieczki. Na scenie dominowało uczucie klaustrofobii. Kameralna widownia usadowiona po obu stronach ringu została, być może niechcący, postawiona w roli niemych obserwatorów.
Konieczność współuczestnictwa, a więc i współodpowiedzialności widzów aktorzy podkreślili intensywnym kontaktem wzrokowym. Dobrym zabiegiem scenograficznym określającym fizyczną ciasnotę wyspy było położenie okręgu torów. Automatycznie skojarzyć można z zaklętym kręgiem układów władzy i przemocy, z sytuacją bez wyjścia oraz z zamknięciem. To zamknięcie znowu jest nie tylko geograficznym oddaleniem wyspy od reszty świata, ale wskazuje na zamknięte umysły, wrogość wobec zmian czy wobec obcych. Na scenografię składają się liczne przedmioty i maszyny, które nadają plastyczności, tworzą topografię miejsca, ale okrąg wydaje się najistotniejszy. Następnie węch jest nęcony przyjemnym zapachem pomarańczy, które szybko okazują się przeklętym owocem związanym z gwałtami samozwańczego króla wyspy Bucka (B. Woźny) na nastoletnich dziewczynkach. To zderzenie słodkiego, kojarzącego się pozytywnie zapachu z bestialstwem wywołało we mnie przedziwne uczucie konieczności odrzucenia pomarańczy, obdarzenia jej obrzydzeniem. Możliwe, że moja reakcja była tak silna, ponieważ dostałam wisiorek ze skórek w prezencie od 'Rustiego' (M.Pietruski). Wpierw zachwycona interakcją (cieszy mnie zacieranie granic między sceną a widownią) wraz z rozwojem akcji czułam coraz większą duszność zapachu. Tu widać, jak coś całkiem niewinnego może zostać zbezczeszczone przez ludzką przemoc.
Tak jak wspomniałam na początku, ogromną rolę odegrała warstwa dźwiękowa przedstawienia. Spokojnie można zrobić z tego słuchowisko. Dźwięki są przestrzenne, posiadają zróżnicowane jakości w zależności od źródła z którego są wydobywane. W większości wytwarzane organicznie na różnych nie-instrumentach: butlach, metalowej wannie, drewnie czy z dymiarki. Naturalność dźwięków pasuje do wyobrażenia o wyspiarskim życiu z dala od hałasu zurbanizowanego świata. Można nawet złapać się na sentymencie do prostego życia. Na rajski obraz akustyczny mocno wpływają łagodne melodie i piosenki gospel inicjowane przez radosnego pastora/pszczelarza 'Lu' (K.Boczkowski). Te wszystkie zabiegi, bardzo ważne w budowaniu atmosfery posłużyły jako tło dla historii, w której nie ma ani jednego optymistycznego momentu.
Bohaterowie zostali podzieleni według zasad agresywnego patriarchatu: każdy mężczyzna jest lepszy od kobiety, a ten, który próbuje się wybić z relacji pan/niewolnica, jak Albert (J. Mikulak) zakochany w Abigail (D.Kozłowska) zostaje ośmieszany i w końcu ukarany. Pośrednio oczywiście, Albert osobiście wygrywa awans społeczny, ale jego żona zostaje zgwałcona przez Bucka (właściciela wszystkiego co się urodzi na jego wyspie) i to dwukrotnie: wpierw żeby pokazać młodemu synowi jak to się robi, a potem na ich weselu. Ani Albert, ani brat dziewczyny William(M.Kowalczyk) nie potrafią się sprzeciwić królowi. Równolegle rozgrywa się dramat rodziny pastora. Tutaj matka Donna (A.Błaut) kontynuuje obyczaj ojców i oddaje swoje córki na gwałt do "Wujaszka". Sytuacja ekstremalna do bólu. Dziewczynki w takiej rzeczywistości nie mogą znaleźć schronienia nawet u własnych matek. Donna też jest ofiarą tego systemu pedofilii i kazirodztwa. Jej pierwszy raz był z dziadkiem jak miała 10 lat. Jej córki, starsza Lisa (J.Solarz-Szwed) pierwszego razu nie pamięta, była za mała. Drugi już tak, miała 10 lat. A jak miała 12 to czuła się najwspanialsza, każdy ją chciał, nie to co teraz. Opowiada to młodszej siostrze Veronice (M.Kania) jakby ją chciała pocieszyć. To o czym rozmawiają dziewczyny jest tak patologiczne, że widz musi się w pewnym sensie pogodzić z tym, że dla ofiar takiego stopnia przemocy nie ma ratunku.
Najmocniejszy jest monolog Veroniki, w którym dziewczynka próbuje nazwać to co się stało, czego doświadczyła i co czuje. Ona mówi głosem osoby stoczonej w najczarniejszą otchłań. Lisa wizualizuje słowa. Energiczna, teatralna ilustracja słów pełnych frustracji i strachu czterech kobiet we wspólnej scenie wygląda jak niemy krzyk. Biegają w kółko, sytuacja bez wyjścia, ciągle to samo. Chociaż każda z nich czuje to samo, nie wygląda na to, żeby próbowały wspólnie zmobilizować się przeciwko takiemu traktowaniu. Uderza nas zmowa milczenia panująca wśród Pitcairnejczyków.
W sztuce Łukaszczyka nie ma happyendu ani propozycji rozwiązania problemu. Jest za to przestroga przed budowaniem świata, w którym władza patriarchatu, podparta tradycją i obyczajem, doprawiona religią, odbiera podmiotowość kobietom i sprowadza je do roli rodzicielek, oskarża je o grzeszność, każe im milczeć i wstydzić się. Brzmi znajomo? No właśnie, niech Pitcairn posłuży naszemu społeczeństwu jako anty-wzór.
To co zobaczyliśmy na scenie dzieje się naprawdę nie tylko gdzieś na końcu świata, ale wszędzie, u nas, po sąsiedzku i nie można o tym milczeć.
Dorota Wierzbicka
Dziennik Teatralny Wrocław
28 listopada 2020