Tramawaj czyli życie

Podobno w końcowym etapie naszego ziemskiego życia najbardziej żałujemy niewykorzystanych szans i zmarnowanego czasu. Przed takimi kwestiami staje bohater sztuki "Życie" Jarosława Jakubowskiego. W minioną sobotę prapremierowo wprowadził ją na scenę reżyser Paweł Aigner

Przewrotność "Życia" (w wersji papierowej i scenicznej) z punktu widzenia odbiorcy polega na tym, iż problemy z którymi mierzy się na scenie Robert (w tej roli Jausz German) zaczynają dotyczyć także widza, tu i teraz. Pyta on siebie: Czy wybierając się na "Życie" zmarnowałem swój czas, czy też nie?

Pierwsze wrażenia z lektury sztuki uhonorowanej przez Teatr Powszechny pierwszą nagrodą w drugiej edycji konkursu "Komediopisanie" jest niezłe. Błyskotliwie napisane i dość zabawne dialogi, wartkie tempo akcji, a temat choć znany, dzięki absurdystycznemu ujęciu, nabiera rumieńców. Oto zawieszony między ziemią a niebem Robert, ścigany przez wyrzuty sumienia, napotykając co chwila bliskie mu niegdyś osoby, próbuje rozgryźć sens zdarzeń, których za życia nie pojmował i uratować swą duszę. Rozlicza się ze swoim dokonaniami, których nie ma za wiele.

Powiedzieć że "Życie" napisane jest w duchu filmów Marka Koterskiego to za mało. Jakubowski bawi się językową manierą Koterskiego, wręcz ją kopiuje, podobnie jak bohatera, nadwrażliwego inteligenta Adasia Miauczyńskiego, którego zatrudnia do roli ćwierćinteligenta.

Paweł Aigner trafnie umieszcza sztukę w niemal pustej przestrzeni scenicznej. Reżyser dobrze czuje scenę i udanie prowadzi po niej aktorów, dzięki czemu wędrówka Roberta przez niby-Leśmianowski niebyt może odbywać się z udziałem kilku pojawiających się na chwilę rekwizytów. Główne rozwiązanie scenograficzne to wagon tramwaju, z którego m.in. wysiadać będą ci, z którymi Robert miał na pieńku. Efekt jest dość dobry, zwłaszcza dzięki dobremu oświetleniu. Gorzej z innymi pomysłami, jak płonące alter-ego Roberta czy kuriozalny "znikający" saksofon, które nijak nie grają na scenie. Podobnie zaproponowana choreografia. Raz dość zabawna (łóżkowe ekscesy Roberta), raz niejasna (ekwilibrystyka tegoż z nauczycielką), w sumie pozostaje nużącą dla widza gimnastyką. Jeśli jest wariacją na temat tanga, które jako motyw muzyczny i sceniczny wielokrotnie powraca, to odległą i niejasną.

Szkoda, że to co jest w tekście sztuki zabawne, na scenie ginie. Podawany jest on zbyt jednostajnie, tak że między aktorami nie iskrzy. Choć grają po kilka ról, z których kilka jest bardzo udanych (Jakub Firewicz jako Jezus iKolo, Marek Ślosarski jako Szef i Majster, Jan Wojciech Poradowski jako Ksiądz i Papież oraz Arkadiusz Wójcik jako Elvis).

W przeciętniaku i nieudaczniku Robercie, który dostrzega wagę bezpowrotnie minionych chwil jest coś tragikomicznego, przez co łatwiej go polubić. Tymczasem Robert jest przed wszystkim mazgajem. To co udaje się Germanowi, to autentyczna przemiana i tym dopiero zaskarbia sympatię widzów. Reżysera ratuje zaś ostatnia niebiańska scena, która działa jak balsam. Zupełnie jak w życiu, gdzie więcej goryczy niż radości.



Łukasz Kaczyński
Polska Dziennik Łodzki
25 października 2011
Spektakle
Życie