Tron we krwi
Parę wyśmienitych scen, ciekawa oprawa plastyczna plus pośpieszne, chwilami wręcz niechlujne streszczenie filmu - tak w jednym zdaniu opisać można "Zmierzch bogów" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego - najnowszą premierę Teatru Wybrzeże."Zmierzch bogów" jest kolejną - po niedawnym "Szefie wszystkich szefów" - sceniczną adaptacją filmu kinowego na deskach Teatru Wybrzeże. Tym razem za kanwę spektaklu posłużył scenariusz Luchino Viscontiego, Enrico Medioliego oraz Nicoli Badalucco, który zekranizował ten pierwszy w 1968 roku. "Zmierzch bogów" jest zrealizowaną ze sporym rozmachem opowieścią o rodzinie von Essenbecków, niemieckich przemysłowców, właścicieli dużej huty. Skomplikowane relacje rodzinne poznajemy w 1933 roku, gdy naziści dochodzą do władzy, a rodzina - dotąd apolityczna - musi podjąć decyzję, czy poprzeć Hitlera. Zwolennicy ruchu narodowosocjalistycznego oczekują takiego kroku, bo huta ma dla nich kluczowe znaczenie w kontekście zbliżającej się nieuchronnie wojny światowej. Wśród członków rodu zaczyna się, częściowo sterowana z zewnątrz, bezwzględna walka o kontrolę nad rodzinnym interesem.
O ile w filmie Viscontiego mamy do czynienia z bohaterem zbiorowym, to w gdańskim spektaklu reżyser wyraźnie na pierwszy plan wysuwa Friedericha Bruckmanna (w tej roli gościnnie niezły Mariusz Bonaszewski) - osobę spoza rodziny, zarządcę fabryk. Dzięki romansowi z Sophie von Essenbeck (Ewa Dałkowska) powoli zdobywa kontrolę nad całym interesem. Wiśniewski wplata do "Zmierzchu bogów" fragmenty szekspirowskiego "Makbeta"; to właśnie one towarzyszą - okupionej morderstwami - karierze Friedericha.
"Zmierzch bogów" Viscontiego jest przede wszystkim opowieścią o końcu pewnej epoki; na naszych oczach wiekowa tradycja Niemiec zostaje zniszczona przez prymitywny nazizm. Reżyser spektaklu próbował podkreślić ten motyw (wprowadzając do spektaklu chociażby fragment "Pasji wg świętego Mateusza" Bacha czy wiersz Goethe\'go "Król Olch"), jednak nie wybrzmiewa on na tyle dobitnie, jak we włoskim filmie.
Od początku spektaklu ogromne wrażenie robi ascetyczna i monumentalna jednocześnie scenografia Barbary Hanickiej: ciemna, głęboka scena, a na niej dwie ogromne, przechylone stalowe ściany. Oddaje ona świetnie niepokój, towarzyszący bohaterom, atmosferę ciągłego zagrożenia. Podobnie proste są kostiumy w spektaklu: w kolorystyce dominuje czerń i biel z odrobiną czerwonych elementów. Wszystkie te subtelności podkreśla ciekawe oświetlenie, padające z różnych stron, momentami wydobywające z półmroku jednego bohatera czy rekwizyt.
Jednak po raz kolejny - choćby po "Księżnej D\'Amalfii" Johna Webstera - okazuje się, że Grzegorz Wiśniewski, zwykle świetnie radzący sobie ze spektaklami na scenach kameralnych, miewa problemy z zaplanowaniem ruchu w przestrzeni dużej sceny. W "Zmierzchu bogów" wiele fragmentów pod tym względem jest słabo wyreżyserowanych, aktorzy, powtarzający co chwila wejścia i zejścia, przemierzają bez większego sensu setki metrów. O wiele lepiej wypada chociażby scena otwarciowa, zbudowana w trzech planach, na prawie zupełnym bezruchu. W całym spektaklu Wiśniewski zdecydował się na dość nieśpieszne tempo, jednak wiele w nim fragmentów całkowicie pozbawionych ciekawego rytmu czy ruchu, staje się wręcz monotonne.
Wychodząc z Wybrzeża, zadawałam sobie pytanie, o czym właściwie "Zmierzch bogów" miał opowiadać. Ogromne skróty sprawiają, że scenariusz Włochów nie wybrzmiewa na scenie wszystkimi subtelnościami, znikają nie tylko interesujące wątki poboczne, ale i parę scen kluczowych. Prawie zupełnie nie widać na gdańskiej scenie tego, co było przesłaniem filmu; czyli obrazu budowanej przez lata tradycji i towarzyszących jej wartości, znikających momentalnie z zderzeniu z brutalnym, prymitywnym i bezwzględnym ruchem narodowosocjalistycznym. Nie jest również "Zmierzch bogów" wiarygodną analizą nazizmu - choć temat ten zdaje się znajdować w sferze zainteresowań Wiśniewskiego, co pokazał niezłym spektaklem "Przed odejściem w stan spoczynku" Thomasa Bernharda z 2004 roku. Daleko także scenariuszowi spektaklu do dramatu o pragnieniu władzy, jakim jest przywoływany parokrotnie "Makbet". Nierówna reżyseria zaś sprawia, że fragmenty wyśmienite, starannie zakomponowane i zagrane (choćby świetne otwarcie czy efektowne przesłuchanie Elizabeth Thallmann), przeplatają się ze scenami niedopracowanymi, pozbawionymi rytmu, monotonnymi i nużącymi.
Mirosław Baran
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
31 sierpnia 2009