Trzeba mieć w sobie trochę bezczelności

Na sugestię, że nie jest obiektem pożądania paparazzich, odpowiada: No i dzięki Bogu. Z Maciejem Stuhrem o obnażaniu się na scenie, "Mistyfikacji" w kinie i o tym, jak uratował życie kilkuletniej dziewczynce, rozmawia Ryszarda Wojciechowska.

Ciągnie wilka do lasu, a Pana do kabaretu. Przyjechał Pan do Gdańska z kabaretowym programem. 

- Lubię sobie przypomnieć dawne czasy. Kabaret to w końcu kawał mojego życia. I czasami za nim tęsknię.

Tęsknić można, ale to ciężki kawałek chleba. Tak stać przed ludźmi i przez prawie dwie godziny ich rozbawiać.

- W tym przede wszystkim jest jakaś bezczelność. Muzyk albo aktor wychodzi na scenę po to, żeby zmuszać do refleksji, do przemyśleń lub, po prostu, zachwycać. Śmiech jest dużo bardziej bezkompromisowy. Bo albo coś jest zabawne, albo nie. Trzeba więc mieć w sobie trochę bezczelności, żeby proponować ludziom, aby wydali na ciebie pieniądze.

Na jakich żartach i kabaretach Pan się wychował?

- Jestem dzieckiem przeglądu Paka. Mój ojciec bywał tam jurorem, więc Pakę bardzo wcześnie poznałem. I tak powoli przesiąkałem jej humorem. Wtedy królował kabaret Potem. To były moje pierwsze wzory rozśmieszania ludzi.

Pan nie tyka polityki w swoim kabarecie. Zbyt obrzydliwa?

- Mnie polityka nie śmieszy. Nie mam z niej żadnej pożywki.

Film, teatr, kabaret, pisanie felietonów do kobiecego "Zwierciadła", to wszystko Pan.

- Dla mnie chlebem powszednim jest teatr, który ostatnio znowu w moim życiu bardzo mocno zagościł, i film, który wciąż o mnie pamięta. W tym roku będą dwie filmowe premiery z moim udziałem - "Mistyfikacja" i "Śluby panieńskie".

Może więc pojawi się kolejna nominacja do Orłów, a może nawet sam Orzeł.

- Jakoś tak na razie jest, że większe szczęście mam do wręczania Orłów i prowadzenia gali z ich wręczeń, niż do samego odbioru.

Co takiego było w "Mistyfikacji" (filmu z wątkiem Stanisława Ignacego Witkiewicza w tle), że przyjął Pan rolę?

- Przede wszystkim scenariusz. Pochłonąłem tę historię jednym tchem, od deski do deski. Czytałem go w kółko przez dwa lata, ponieważ tak długo ten film czekał na zebranie pieniędzy. To produkcja z gatunku political fiction, opowiadająca historię, która się nie wydarzyła tak naprawdę. My tylko snujemy pewną hipotezę, opartą na różnych, dziwnych zdarzeniach, które miały miejsce.

Na planie były jakieś przebieranki z Pana udziałem. Pisano: Maciej Stuhr zmieniony nie do poznania.

- Jest tam jedna sekwencja, która dzieje się dwadzieścia lat później. Więc trzeba mnie było o te dwadzieścia lat postarzeć. Charakteryzatorzy mieli pełne ręce roboty. Podobnie jak panie od kostiumów, które pracowały nad moim brzuchem i poszerzeniem innych części ciała. Dodały mi naprawdę sporo tłuszczyku.

No to miał Pan posmak tego, jak może wyglądać za dwadzieścia lat. Z przerażeniem patrzył Pan w lustro?

- Trochę tak. Od razu przeszedłem na dietę po tym filmie, żeby nie dopuścić do takiej sytuacji (śmieje się).

Ostatnio jest głośno o Joannie Szczepkowskiej, która na znak protestu przeciwko reżyserowi Krystianowi Lupie pokazała na scenie gołe pośladki. Pan gra u Krzysztofa Warlikowskiego, ucznia Lupy. I też się Pan w jego sztukach obnażał.

- No tak, ale akurat ode mnie tego reżyser wymagał. To całe zamieszanie przyjąłem z pewną ambiwalencją uczuć. Rozpętała się wokół teatru dyskusja, która - jak sądzę - jest potrzebna. Ale z drugiej strony, tak myślę, że ona jest potrzebna tylko naszemu środowisku. Więc może niekoniecznie trzeba prać brudy publicznie. Ostatnią rzeczą, której bym sobie życzył w naszym teatrze, to rozwiązywania różnych problemów na takim forum. Tak się składa, że znam Joannę Szczepkowską i Krystiana Lupę i podejrzewam, na jakim tle mogło dojść do konfliktu. To są zupełnie dwa różne podejścia do teatru.

I dwie różne osobowości.

- Tak, i być może przy szczęśliwym zbiegu okoliczności ta mieszanka mogłaby dać wspaniale efekty. Ale skończyło się tak, jak się skończyło. Ponieważ jestem związany z zespołem Krzysztofa Warlikowskiego przypomniała mi się sytuacja, kiedy pan Janusz Gajos próbował zrobić z Krzysztofem spektakl ["Burzę" - dop. aut.]. Ale po paru miesiącach, tuż przed premierą, pan Janusz się dyskretnie wycofał. Odszedł, ponieważ nie był w stanie znaleźć artystycznego porozumienia. Może być i tak. Ale wtedy wszystko udało się zakończyć po dżentelmeńsku.

Obnażając się na scenie, przekracza Pan granice wstydu?

- Wracając jeszcze do gestu Joanny Szczepkowskiej. Tu nie do końca chodzi wyłącznie o nagość. Ten gest dotyczył bardziej pewnej metody pracy nad rolą, na którą namawia swoich aktorów Krystian Lupa. Chce, żeby oni się obnażyli przede wszystkim wewnętrznie. I to w niektórych kręgach aktorskich wywołuje sprzeciw. Oni uważają, że aktor musi być w pełni profesjonalny i po prostu rolę ma zagrać. Dlatego staram się tak ostrożnie o tym mówić, ponieważ osobiście próbuję godzić obie szkoły. Bo wydaje mi się, że one się wykluczają tylko pozornie. W "Aniołach w Ameryce" pamiętam próbę, na której faktycznie coś we mnie pękło, jak w człowieku. Ale to była tylko jedna próba. Bo później, dzięki technice aktorskiej, potrafiłem to co wieczór powtórzyć. Nie muszę za każdym razem przeżywać traumy na scenie.

Zejdźmy troszkę na ziemię. Jeśli słowo "gwiazda" ma u nas rację bytu, to Pan na pewno jest w tym gwiazdozbiorze. Ale nie jest Pan obiektem pożądania przez paparazzich. Pracuje Pan nad tym?

- Nie zamierzam się martwić tym, że nie jestem dla nich dobrym obiektem. Widzę, jaki moi przyjaciele mają z tym problem. Bez względu na to, czy są grzeczni, czy też nie. Pozbawiono ich całkowitej prywatności. Bo pod ich drzwiami czyhają źli ludzie. Czatują tylko na to, żeby im zrobić kuku. Albo tak zinterpretować fakty, żeby ich pokazać w niekorzystnym świetle. Dziękuję Bogu, że mnie to nie spotkało. Staram się żyć tak, żeby wokół mnie nie można było ukręcić skandalu. Chociaż dzisiaj wokół każdego można ukręcić skandal.

Pan nie sprzedaje swojego życia prywatnego kolorowym pisemkom.

- Bo uważam, że pewne sprawy są tylko moje i moich bliskich. I tego staram się bardzo, bardzo strzec. Na szczęście tak wielu pokus z tamtej strony nie ma. Nie jestem widocznie odpowiednim targetem. I obym nie był.

Zrobił Pan ostatnio wspaniałą rzecz. Oddał szpik kostny, który przeszczepiono pewnej dziewczynce. To heroizm uratować drugiemu człowiekowi życie.

- Dla mnie to wielkie wydarzenie. Ale czy to takie heroiczne zgodzić się na kilka zastrzyków, a potem pójść do szpitala na parę godzin? Mnie to w pewnym sensie nawet mniej kosztowało, niż ta dzisiejsza podróż do Gdańska i zagranie dwóch półtoragodzinnych recitali, i to dzień po prowadzeniu ceremonii Orłów. Jeśli chodzi o stres, nerwy i wysiłek to dużo bardziej wyczerpujące. Ale tak naprawdę znaczenie ma tylko tamto wydarzenie. I jeżeli poruszyliśmy tutaj temat gwiazdorstwa, bo padło takie słowo...

Jak brzydkie, to przepraszam za nie...

- Nie. Jeżeli gwiazdorstwo ma mieć jakiś głębszy sens, to tylko wtedy, kiedy słyszę, że po mojej wizycie w telewizyjnym programie, w którym opowiadałem o przeszczepie, na drugi dzień zgłosiło się tysiąc nowych dawców. Dla mnie to jest namacalny skutek gwiazdorstwa. Tego, że mam jakiś wpływ na ludzi. W tym jest ukryty głębszy sens. O wiele prawdziwszy, niż pokazywanie się na czerwonych dywanach. Dla mnie jest ważne, na ile mogę pomóc całej sprawie. Ważne, że ktoś, kto to przeczyta, być może potem zajrzy na stronę leukemia.pl i zapisze się do banku dawców.

Jest jakaś łyżka dziegciu w Pana życiu? Bo wszystko tak brzmi podejrzanie miło. Można powiedzieć "dziecko szczęścia".

- No tak. Może czasami chciałbym się rozdwoić, roztroić, rozczworzyć albo nawet rozpięciorzyć (śmieje się). Najbardziej brakuje mi czasu. Moja żona często powtarza, że biorę za dużo na swoje barki. Chociaż ja mam wrażenie, że często odmawiam. Oprócz tego, ta moja prywatność bywa czasami rozszarpywana. Może nie na taką skalę, jak w przypadku kolegów. Ale jednak. I to wtedy nie jest miłe.

Jeszcze w czymś nowym zobaczymy Pana, poza tymi dwoma filmami?

- A to mało? (śmieje się). Zaczęliśmy dwa tygodnie temu próby w teatrze z Krzysztofem Warlikowskim. No i wszystko wskazuje na to, że wystąpię w roli Józefa K. Na tapecie jest więc "Proces". Także mam o czym myśleć przez najbliższe pół roku.

Lekko nie będzie.

- Nie.

Czy jako psycholog z zawodu udzieliłby Pan jeszcze komuś rady?

- Wie pani, ja bardzo nie lubię udzielać rad. Kiedyś do mnie bardzo przemówił cytat, który znalazłem, i tu może panią zaskoczę, we "Władcy pierścieni", że... rada to niebezpieczny przyjaciel. Bardzo mi się ten cytat podoba. I jeśli mnie ktoś prosi o doradzenie, od razu się jeżę. A psychologia często przydaje się w teatrze, podczas prób. Kiedy z kolegami roztrząsamy jakieś ludzkie zachowania. I wtedy przypominam sobie tysiące rzeczy z zajęć. I opowiadam kolegom - dlaczego z naszym bohaterem coś takiego się dzieje.



Ryszarda Wojciechowska
POLSKA Dziennik Bałtycki
16 marca 2010
Portrety
Maciej Stuhr