Trzech Makbetów z Polski

Przyjechać do Edynburga na największy w świecie festiwal teatralny z "Makbetem" i zrobić wrażenie na publiczności to tak jak wygrać mecz na Wembley. W tym roku udało się to aż trzem polskim teatrom

Fucking state of the art. Pieprzone dzieło sztuki - łysiejący facet w okularach mamrocze z twardym edynburskim akcentem. Nie wiem, czy to wyraz podziwu, czy oskarżenie. Kiedy pytam, patrzy na mnie ze zdziwieniem: - Mówiłem do siebie. Ale owszem, podobało mi się. 

"2008: Macbeth" - spektakl Grzegorza Jarzyny otworzył 11 sierpnia Międzynarodowy Festiwal w Edynburgu. W ramach polskiego programu, zorganizowanego przez Instytut Adama Mickiewicza, przyjechało kilkudziesięcioro artystów. Teatry, muzycy, artyści wizualni. Aż trzy ekipy teatralne postawiły na "Makbeta". Spektakl Jarzyny podzielił krytyków: "Guardian" chwalił za uchwycenie sedna szekspirowskiej tragedii; "Daily Telegraph" porównał przedstawienie do śmierdzącego kabanosa, zarzucając reżyserowi tandetne efekciarstwo.

Ale publiczność była zachwycona. - W życiu nie widziałam tylu wybuchów w teatrze - mówi siedząca obok mnie kobieta, przekrzykując ostatki braw. A facet w okularach dodaje: -Trochę jak film, prawda?

Teatr jak kino

Kilka godzin przed spektaklem Grzegorza Jarzyny położony w pobliżu lotniska hangar Lowland Hali, w niczym nieprzypominający teatru, jest jeszcze wielkim placem budowy. - Na co dzień organizuje się tu targi ogrodowe, wystawy motocykli. Teatr musieliśmy zbudować od podstaw. Kilkudziesięciu ludzi pracuje na okrągło od paru tygodni - Suzie jest rzeczniczką festiwalu. Oprowadza dziennikarzy po budynku. Pomieścił trzy sceny, trzy osobne, postawione na rusztowaniach widownie. W najbliższych dniach oprócz warszawskiego TR spektakle pokażą tu Theatre du Soleil i Theater Basel.

Przed budynkiem spotykam Cezarego Kosińskiego, odtwórcę tytułowej roli w "Makbecie". Szum lądujących samolotów co chwila przerywa rozmowę. Kosiński zapala papierosa. - Tak naprawdę to dla nas kolejna premiera. Nie graliśmy tego spektaklu przez cztery lata. Gramy w samym sercu Szkocji, przywozimy tu szkocką sztukę. To niezwykłe wyzwanie, ale jak spadać, to z wysokiego konia.

Grzegorz Jarzyna przygląda się gigantycznej, dwupiętrowej scenie. Wokół kręcą się oświetleniowcy, aktorzy konsultują ostatnie poprawki. - Ten spektakl był zrobiony na fali interwencji w Iraku. Jego kontekst jest ciągle aktualny, tak jak użyte przez nas zdanie Putina z czasu wojny w Czeczenii: "Jeszcze mnoga u nas raboty" - mówi reżyser.

Swojego "Makbeta" Jarzyna umieścił na dzisiejszym Bliskim Wschodzie. Operuje obrazkami żywcem wziętymi z amerykańskiego kina (z czego właśnie część krytyki uczyniła mu zarzut). Wojna i popkultura mówią tu jednym językiem, przenikają się. Widz zostaje z pytaniem, co właściwie jest hardziej okrutne: sama przemoc czy przesiąknięta nią opowieść. - Niewiele się zmieniło przez te osiem lat. Tak samo to wygląda. No i wciąż spektakl wzbudza kontrowersje - komentuje reżyser.

Wchodzisz oknem

Pamiętacie jedną z pierwszych scen filmu "Trainspotting" gdy Ewan McGregor uciekał przed policją? To było na Princess Srteet, jednej z głównych ulic Edynburga. Tuż obok przebiega granica między miastem starym i nowym. Jeśli staniecie tu w tłumie, po jednej stronie zobaczycie luksusowe sklepy i centra handlowe. Po drugiej kotlinę, w jej środku wzgórze, a na nim zamek pamiętający wszystkie szkockie wojny o niepodległość od czasów XII wiecznego króla Davida I.

Margaret, dobiegająca sześćdziesiątki handlarka, od lat stawia stragan z pamiątkami właśnie na Princess Street. - Turyści, mój drogi. W sierpniu znajdziesz tu więcej Włochów niż Szkotów. Każdy chce mieć jakąś pamiątkę, prawda?

W sierpniu populacja liczącego niecałe pół miliona mieszkańców7 Edynburga zwiększa się prawie dwukrotnie. To wtedy odbywają się najważniejsze festiwale: Fringe, Międzynarodowy Festiwal w Edynburgu i kilka mniejszych imprez, które tak naprawdę trudno odróżnić. Razem zmieniają miasto w europejską stolicę kultury.

O tym, jak bardzo w stolicy Szkocji stare miesza się z nowym, świadczy The Hub, siedziba Międzynarodowego Festiwalu. Monumentalna gotycka budowla stanęła na podzamczu w połowie XIX wieku i była katedrą oraz siedzibą biskupów Kościoła Szkocji. Pod koniec lat 70. ubiegłego wieku katedra została zamknięta, przez chwilę obradował w niej szkocki parlament, aż w końcu stała się biurem festiwalu, kawiarnią i galerią sztuki w jednym.

Na najwyższym piętrze, w miejscu dawnej dzwonnicy zaadaptowanej na przestrzeń biurową, Jonathan Mills, dyrektor festiwalu, porządkuje papiery. Za oknem panorama miasta, za przeszkoloną ścianą open space i kilkanaście uwijających się osób.

- Sztuka nie może mieć zobowiązań. Ani politycznych, ani społecznych - Mills patrzy na mnie zza okularów w jaskrawych zielono-niebieskich oprawkach. - Ktoś, kto sądzi inaczej, nic docenia jej. Krytycy chcieliby widzieć w festiwalach takich jak mój jasny przekaz, najlepiej odnoszący się do aktualnej sytuacji politycznej czy gospodarczej. Aja mówię, że konstruowanie takiego pojedynczego przekazu umniejszyłoby rolę sztuki.

Czy to zawoalowana krytyka "Makbeta" Jarzyny? Przeciwnie - Mills jest jego przyjacielem i wielbicielem. To on zaprosił polskiego reżysera na festiwal do Edynburga. - To wielki, epicki spektakl. Poza wszystkim innym pokazuje, jak daleko można pójść we współczesnym teatrze - mówi.

Mills jest Australijczykiem i kompozytorem. Na teatr nie patrzy przez pryzmat środowiska. Za to dobrze rozumie, jaką wartość dla Edynburga ma festiwal. O tym, że miasto jest dumne ze swoich festiwali, wie każdy, kto się tu pojawi. Kierowca autobusu doradzi, gdzie najlepiej wysiąść, spotkany na ulicy staruszek wskaże drogę do któregoś z budynków festiwalowych.

Pytam Grzegorza Brała, twórcę drugiego wystawianego w Edynburgu "Makbeta", czy coś takiego można by zrobić w Polsce. Ma wątpliwości. - Tutaj nikt nigdy nikomu nie przeszkadzał. Ani politycy, ani koledzy nie przeszkadzają, żeby to rosło. A u nas?

- Bral kręci głową.- Spójrz na Krzyśka Warlikowskiego, Krystiana Lupę, Grześka Jarzynę. Wokół nich powinno powitać wielkie centrum kulturalne. Ale nie powstanie, bo komu miałoby na tym zależeć?

Jonathan Mills każdego, kto ma wątpliwości co do opłacalności festiwalu, odsyła do słupków. - Każdy grosz, jaki do mnie trafia, zwraca się z nawiązką. To jest ekonomiczna wartość festiwalu. Oczywiście, rozmowy z politykami bywają różne. Ale jeśli chcesz robić taki festiwal, musisz rozumieć, że kiedy nawet zastajesz zamknięte drzwi, wchodzisz oknem.

Bardziej słuchajcie, niż patrzcie

U zbiegu Lauriston i West Port są trzy knajpy ze striptizem, antykwariat i sklep z używanymi nutami. Przemiły starszy pan ze sklepu z nutami uwielbia Szymanowskiego, ale najwięcej sprzedaje Bacha. Stąd jest już tylko parę przecznic do parku Meadows, po drugiej zaś stronie mieści się Summerhall. Jeszcze niedawno rozpadający się budynek wydziału weterynarii uniwersytetu w Edynburgu, którego uczelnia pozbyła się za bezcen. W ubiegłym roku Summerhall postanowiono przerobić na centrum albo, jak woli nowy szef budynku Rupert Thomson - laboratorium sztuki. Miejsce, gdzie nauka i sztuka będą mogły się spotkać. Ze sobą i z publicznością. Summerhall pustoszeje tylko na kilka godzin późno w nocy, potem otwiera dziedziniec dla każdego, kto chciałby posiedzieć przy piwie, książce albo po prostu pogadać ze znajomymi. Artyści z całego świata pokazują prace, instalacje i spektakle. Jednym z punktów polskiego programu była instalacja Roberta Kuśmirowskicgo "Pain Thing".

Zbliża się wieczór, kolorowa publiczność stoi w kolejce po ostatnie bilety na "Makbeta" Teatru Pieśń Kozła Grzegorza Brała. Spektakl wstawiany w niewielkiej sali na piętrze Summerhall, tłok, mnóstwo dymu, muzyka. Brał do ostatnich minut sprawdza światła i stężenie dymu, choć i tak trudno oddychać.

- To, co za chwilę zobaczycie, jest bardziej muzyką niż teatrem. A więc mniej patrzcie, a więcej słuchajcie - zaczyna Brał, kiedy publiczność zajmuje ostatnie miejsca. Chwilę później rozpoczyna się historia Makbeta według Teatru Pieśń Kozła. Niewiele tu miejsca na zaglądanie w dusze bohaterów, więcej na zmierzenie się z zaskakującym doświadczeniem. Są wyraźne echa Grotowskiego, jest ciągły ruch, nielinearna narracja.

- Wiedźmy szkockie potrafiły uśpić człowieka i wywołać u niego wizje przyszłości - mówi Brał, kiedy następnego ranka spotykamy się na dziedzińcu Summerhall.

- Cały "Makbet" dzieje się w nocy, myśmy to odczytali jako sen, wizję przyszłości Makbeta. Nasza interpretacja to sen Makbeta, dlatego nie ma linearności ani psychologii. We śnie ważny jest proces.

- Nie próbowałeś szukać aktualnego kontekstu dla swojego "Makbeta"? - pytam, wspominając spektakl Jarzyny.

- "Makbet" zawsze sam się będzie aktualizował. Dramat o władzy, o chciwości będzie zawsze aktualny. Więc nic widzę sensu w budowaniu nowych kontekstów. Mnie interesuje, czy jest jakieś podstawowe zapotrzebowanie człowieka na obcowanie z dramatem, na bycie świadkiem upadku. Myślę, że żeby wyreżyserować dobrego psychologicznego "Makbeta", trzeba strasznie dużo wiedzieć o sobie, o człowieku, o życiu.

To, w czym jesteśmy dobrzy

Jest już późny wieczór, kiedy publiczność zaczyna gromadzić się na dziedzińcu Old College, monumentalnego XIX-wiecznego budynku będącego dziś siedzibą wydziału prawa uniwerystetu. Tuż przy South Bridge, w samym sercu miasta. Za chwilę środek dziedzińca stanie się sceną ostatniego polskiego "Makbeta" - "Kim jest ten człowiek we krwi?" [na zdjęciu] Teatru Biuro Podróży Pawła Szkotaka. Spektakl nic jest nowy, Szkotak zjechał z nim kawał świata. Największa widownia, prawie dziewięć tysięcy ludzi, oglądała go w Bogocie.

Biuro Podróży najdalej odchodzi od tekstu Szekspira, pozostawiając jedynie niektóre monologi. Jednocześnie najgłębiej wchodzi w sedno "Makbeta", czyniąc z niego zbrodniarza, który jest jednocześnie ofiarą coraz lepiej zdającą sobie sprawę z popełnionych zbrodni. Niewiele ponad godzina spektaklu pełnego przejmującej muzyki, dymu, pochodni, krzyków, które odbijają się echem wzdłuż budynków. Największy sukces polskich artystów w Edynburgu, niezwykle sugestywna interpretacja Szekspira.

- Trochę inaczej się to u nas kończy - opowiada Paweł Szkotak, kiedy siadamy na opustoszałym dziedzińcu kilkanaście minut po finałowej scenie spektaklu, w której Makbet podpala się w swoim zamku. - To nie jest wszystko jedno, czy Makbet zginie, stając do końca po stronie zła, czy się podpali. Ten akt na końcu jest aktem okrutnym, ale przywraca jakoś porządek rzeczy, to jest taki ostatni błysk wiary zbrodniarza w ład moralny. Dla mnie Makbet, który wymierza sobie sprawiedliwość, bo ma poczucie winy, jest ciekawszy niż taki, który jest tylko machiną śmierci. Chcieliśmy pokazać wojnę od strony tych, którzy zabijają.

Przyjechać do Edynburga z "Makbetem" i zrobić wrażenie na festiwalowej publiczności to co najmniej tyle, co przyjechać na londyńskie Wembley i wygrać z Anglią w piłkę nożną. Po pokazie "Makbeta" Grzegorza Jarzyny minister kultury Bogdan Zdrojewski posłużył się inną metaforą sportową, mówiąc, że sukces tego spektaklu to złoty medal dla polskiej kultury.

Może warto potraktować poważnie sportową metaforykę? Tuż przed wyjazdem rozmawiam z Pawłem Potoroczynem, dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza. - Euro w sensie sportowym nieudane. Olimpiada też. A niech mi pan wymieni choć jedną spektakularną klęskę polskiej kultury za granicą w ostatnich latach. To może warto stawiać na to, w czym jesteśmy dobrzy?



Dawid Karpiuk
Newsweek Polska
23 sierpnia 2012