Trzy grosze na małpiej scenie

Bertholt Brecht bez reszty poświęcił swą twórczość publicznej służbie, a z wielu jego dzieł najgłośniejszą pozostaje Opera za trzy grosze - ciekawy eksperyment stworzony u schyłku krótkiej epoki Republiki Weimarskiej, który w 1928 roku porwał i zachwycił berlińską publiczność

Napisana 200 lat wcześniej Opera żebracza Johna Gaya, z której Brecht przejął pomysł, niewiele w niej zmieniając, była ostrą satyrą przeciw wielu żyjącym osobistościom i panującym wówczas układom. Brecht zapragnął osiemnastowiecznych żebraków i złodziei uczynić wyrazicielami lewicowych idei społecznych wieku dwudziestego, za ich plecami nie skrył jednak żadnego berlińskiego dygnitarza, jak to było u Gaya. Dramatopisarz skupił się raczej na literackim charakterze i mnóstwie nowatorskich efektów w treści, a przede wszystkim FORMIE, którą epatował publiczność przywykłą do klasycznych form scenicznych. Współczesnych widzów to już nie zaskakuje, tym bardziej nie jest newsem dla publiczności bydgoskiego Teatru Polskiego, gdzie Paweł Łysak wyreżyserował, a dokładniej mówiąc właśnie skupił się na wiernym oddaniu brechtowskiej FORMY w najnowszej inscenizacji Opery.

Od pierwszego aktu przestawienia widzimy na scenie najbardziej znane środki brechtowskiego algorytmu Verfremdungseffekt (wyobcowania): Paweł Łysak okrasił spektakl tablicami ze społeczną pointą, opisującymi tytuł i treść kolejnych scen, na proscenium wyłączył songi za pomocą kurtyny, napisów i atakujących świateł, wyprowadził chór na widownię, wreszcie w kilku sytuacjach kazał aktorom mówić wprost do publiczności.  Wraz ze scenografem Pawłem Wodzińskim obnażył przy okazji trzewia sceny, ukazując widowni odkryty orkiestron, czarne ściany zaplecza i spacerującą przed każdym aktem inspicjentkę. Ale przecież nie samej wierności w stosunku do metody Brechta, oczekiwała od reżysera publiczność. Spędzając trzy godziny w teatrze nastawiła się bowiem zarówno na wysłuchanie pięknych, acz arcytrudnych songów Kurta Weilla, ale i oryginalne obudowanie brechtowskich scen wytworami własnej wyobraźni reżysera i klarownie wyrysowane role aktorskie. A tych elementów niestety w spektaklu zabrakło.

Przed laty, przy lekturze Opery to bawiłem się znakomicie, to znów zakręciła się łezka w oku - wszak ta zgraja sympatycznych postaci wydawała się u Brechta wielce malownicza i różnorodna. U Łysaka zaś są tylko drażniącym tłumem lumpenproletariatu, jak choćby banda złodziei, której brakuje tego mieszczańskiego smaczku, jaki sugerował autor.  Główny bohater Mackie Majcher (Mateusz Łasowski)  przez cały spektakl gra jednym małpim gestem, co z początku ciekawi, jednak z czasem nuży niebywale. Kompania Mackiego zaś kopiuje swego herszta, w kradzionych bluzach z kapturem i kijami bejsbolowymi w dłoniach grają dzikim, zwierzęcym rysem, wszyscy identyczni. Gdzie naturalny wdzięk tych postaci, tak jasno zasugerowanych przez Brechta? Jaka szkoda, że aktorzy jak Michał Czachor, Jakub Ulewicz, Piotr Żurawski czy Marcin Zawodziński musieli zostać sprowadzeni do denerwującej bandy zamkniętej pomiędzy schematyzmem a zamordyzmem, która śmieszyć może tylko nastoletnią publiczność - mnie jednak śmiertelnie znudziła. A wątek Peachumów? Tu już aktorstwo prezentuje się lepiej, szczególnie za sprawą Małgorzaty Trofimiuk (Celina Peachum), świetnej wokalnie i pysznie scharakteryzowanej (ciągle pijana z powodu nudnego męża i braku miłości). Jej małżonek Jeremiasz, król żebraków (Jerzy Pożarowski) miał dobrze skrojoną sylwetkę Peachuma i mówił jego słowa, ale nie był Peachumem i – jak mi się zdawało – niezbyt się o to starał. Może takie było zamierzenie, może się mylę…? Idąc tym tropem i zakładając, że reżyser puszcza do nas oko, warto zwrócić uwagę na sprawną grę  statystów-żebraków, w których wcielili się pracownicy techniczni Teatru Polskiego.

Bydgoska Opera obok dużego aktorskiego rozczarowania w rolach męskich, pozostawi jednak po sobie bardzo jasny akcent w postaci Polly, w którą rewelacyjnie wcieliła się Magdalena Łaska. Z początku nieśmiała, wyrwana z domu Peachumów  wpada jak z deszczu pod rynnę i doskonale odnajduje się w roli żony Mackiego i przywódczyni bandy. Zimna, cyniczna, też współcześnie trzpiotowata, świetnie i z wdziękiem co chwilę zmienia podtekst i z wyrafinowaną złośliwością prowadzi w III akcie dialog z Lucy (równie dobra Marta Nieradkiewicz). Obie aktorki nowocześnie i przezabawnie odeszły od narzuconej brechtowską formą dyscypliny społecznej. Także policjanci w tym spektaklu jej nie przestrzegają: szef londyńskiej policji Brown (Michał Jarmicki), jest tu bardziej kabaretowy, czy filmowy (Ich dwóch i Paryż), a mniej klasowy. Bowiem Brecht w całym swoim teoretyzowaniu stosunków społecznych potrafi być też ironicznie przekorny i w tej właśnie postaci Opery ten akcent najsilniej dochodzi do głosu. Sentymentalny policjant, pragnący zostać przyjacielem szefa gangu, a w rezultacie zmuszony, by stać się jego katem – to nieschematyczne i mistrzowskie rozegranie społecznego dydaktyzmu Brechta.

I tak dochodzimy do szafotu. Majcher, cały czas niezmiennie odarty z romantyzmu, bandzior bardziej wściekły na swych kompanów, niż wystraszony nadchodzącą egzekucją, oczekuje jej przykuty do wraku samochodu. W zasadzie do jego szkieletu, zgrabnie wpasowanego w całą  przez trzy godziny niezmienną scenografię: wózków widłowych, klatek na zużyte sprzęty RTV i sklepowych stojaków na ubrania. Podkolorowanych od czasu do czasu z dowcipem dmuchanymi barankami, jakby z obrazów Julii Curyło. W tekście jest mowa o przygotowaniach do koronacji królowej, tutaj zastąpionej relacją ze ślubu księcia Williama  i Kate Middleton. W finale ta arystokratyczna sielanka zmienia się w obrazy drastycznych zamieszek na ulicach Londynu, wieszczących może koniec pewnej ekonomicznej formacji. Brecht patrzył na nią okiem socjologa, szukającego w latach 30-tych ubiegłego wieku robaków zjadających system od środka. W spektaklu Paweł Łysak swą laboratoryjną inscenizacją odsłonił widzom nie tylko teatralne bebechy, ale i zadrwił z współczesnej „rewolucji” konsumpcjonizmu: w której bój o ideały jest walką o buty Nike.

Ironii i żartu w bydgoskiej Operze za trzy grosze jest dużo: umowna scenografia z biedy, konsekwentne granie konwencją, gagi orkiestry (pod dyrekcją Michała Dobrzyńskiego), dowcipnie antyplastyczna scena prostytutek w jakby naprędce montowanym widowisku ulicznym, operowanie skrótem bez jakiejkolwiek iluzji – to wszystko swą kulminację osiąga  w udanym finale. Tylko skąd wzięły się małpy? Może jak pisze w swym blogu Marek Weiss: NIE MA W SZTUCE INNEJ DROGI? Niech (aktorzy) próbują przeżyć za coś więcej niż pensje! Niech zagrają w reklamie piwa, albo na (…) Imieninach Lokalnych za demoralizujące, ale przecież głęboko słuszne z racji oglądalności honoraria! Im mniej zarabiają w tych swoich teatrach, tym łatwiejszymi stają się małpami do wynajęcia.



Arkadiusz Stern
Teatr dla Was
3 października 2011