Trzy kobiety

Skwer przy Zamku Piastowskim w Gliwicach. Dochodzi południe. Widzimy mały podest pod murem, białą ławeczkę obok i kilkanaście czarnych, rozkładanych krzesełek dla publiczności. Powolutku zbierają się ludzie. Delikatnie siąpiący deszcz zamienia się w ulewę. Osoby z obsługi technicznej prędko rozstawiają nad podestem parasol zapożyczony z ogródka piwnego reklamujący pewną markę trunku. Widzowie nakładają kaptury, rozkładają swoje małe parasole. W takiej scenerii na podest wchodzi pierwsza aktorka i zaczyna się...

Młoda dziewczyna przedstawia się nam jako Ania (Olga Sarzyńska). Używając młodzieżowego slangu opowiada nam o swoim życiu. Chociaż słyszymy i śmiejemy się z wielu humorystycznych tekstów rzucanych ze sceny, widzimy, że życie tej dziewczyny nie jest wcale takie różowe. Pomimo młodego wieku wydaje się ona już nim solidnie zmęczona. Ciągłe wojny z rodzicami, problemy koleżanek (w stylu „pogotowia ciążowego”), beznadzieja codzienności. Jak sama stwierdza, jedyne, co utrzymuje ją przy życiu, to wizja kupna wymarzonych dżinsów. Aby zdobyć na nie pieniądze, Ania nie cofnie się przed niczym. Udaje się jej wreszcie uprosić byłego chłopaka o pożyczkę, ale nie ma nic za darmo. Płaci za to w okrutny i upodlający sposób. I tylko ten znienawidzony kot matki patrzy na nią, jakby wiedział… 

Teraz na podeście pojawia się Justyna (Katarzyna Maternowska). Dwa lata temu zwolniono ją z pracy. Z dnia na dzień. Od tego czasu, nigdzie nikt nie chce jej przyjąć, pomimo kwalifikacji, doświadczenia. Stacza się w czarną otchłań bezrobocia. Córka, którą jest poznana wcześniej Ania, traci do niej szacunek. W dodatku zdradza ją mąż i co gorsza, coraz bezczelniej przestaje się on z tym kryć. Justyna wpada w depresję. Kiedy kończą się jej pieniądze, przerywa terapię. Za ostatnią poradą psychologa, przygarnia kota włóczącego się po śmietniku. Zdziczałego, parszywego, którego, tak jak jej, nikt nie chce. Chcąc wydobyć się z tego całego bagna, robi coś, czego nigdy wcześniej by nie zrobiła. Niemy kot tylko patrzy z wyrzutem, jak rozpaczliwie usiłuje ukryć dowody przestępstwa. 

Jako ostatnią, poznajemy Zofię (Barbara Wrzesińska). Ta pogodna staruszka, to matka Justyny i babcia Ani. Chociaż nie jest jej lekko, na świat patrzy ona z niegasnącym optymizmem. Bo ma nadzieję. Jest nią opracowany samodzielnie, system gry w Totolotka, który bez wątpienia okażę się skuteczny. Już wkrótce. Z pewnością. Tymczasem Zofia stara się pomóc wszystkim bliskim na miarę swoich możliwości, a resztę jej wolnego czasu poświęca urządzeniu grobowca swojego Świętej Pamięci męża, który ma być również jej miejscem wiecznego spoczynku, chociaż, jak nam wyznaje, skrycie marzy ona o kremacji. Jej beztroska ufność i wiara w ludzi, doprowadza jednak do tragedii, która przemienia się we wstrząsający i mroczny finał. 

Spektakl ten jest doskonały. Gra w tak ciężkich warunkach, na zewnątrz, przy tak okropnej aurze, wśród publiczności, która nie zawsze obyta jest z kulturą teatru, ustawia aktorkom poprzeczkę bardzo wysoko. A jednak wychodzą one z każdej sytuacji obronną ręką. Udaje się im stworzyć dzieło monumentalne w swej prostocie. Nie ma tu żadnych efektów specjalnych. Muzyki też nie ma wiele, światło jest naturalne, a kostiumy i rekwizyty, chociaż świetnie dopasowane, ograniczone zostały tylko do najkonieczniejszych. Cały świat przedstawiony musi wykreować aktor, swoimi umiejętnościami, siłą ekspresji. I udaje się to w zupełności. Kiedy dochodzimy do finału, widzowie, którzy wcześniej rzucali w stronę sceny głośne komentarze, ci, którzy na początku nie słuchali może zbyt uważnie, zachłannie wbijają swój wzrok w drobną postać pani Zofii. Odnosi się wrażenie, że nawet wróble, ćwierkające dotąd na dachu niefrasobliwie, milkną, a czas spowalnia swój bieg. Na krótką chwilę zapada cisza absolutna. Na parę sekund zaledwie, i po to tylko, by przerwały ją gromkie brawa.



Agnieszka Burek
Dziennik Teatralny Katowice
19 maja 2009
Spektakle
Lament