TrzyRzecze odsłania zasłony

Dotychczas w Teatrze TrzyRzecze mieliśmy okazję oglądać przedstawienia gościnne. Między innymi "Miłkę" na podstawie "Piaskownicy" Michała Walczaka w wykonaniu Krzysztofa Grabowskiego czy "Medeę" w reżyserii Julii Wyszyńskiej. "4:48 Psychosis" można nazwać zatem spektaklem inicjacyjnym, ponieważ jest pierwszą realizacją TrzyRzecza

Twórczość Sarah Kane zaliczana jest do nurtu tak zwanego nowego brutalizmu i najogólniej rzecz ujmując stanowi próbę oswajania współczesnego świata za pomocą nieraz wulgarnego języka okrucieństwa. „4:48. Psychosis” to jej ostatni utwór.

Nietrudno zmienić poemat Kane w tkliwy, bezwartościowy, nienadający się do oglądania i słuchania spektakl. Wystarczy kilka niepotrzebnych egzaltowanych gestów, rozpaczliwych krzyków, żałosnych grymasów twarzy. Tak naprawdę granica pomiędzy mocną, przejmującą do szpiku kości interpretacją a płaczliwym przedstawieniem jest bardzo cienka. Tym większe należą się brawa twórcom spektaklu, za to, że udało im się sprawnie uniknąć niebezpieczeństwa i stworzyć inscenizację godną uwagi.

Aktorkę - Agnieszkę Maracewicz ubrano w długą, odkrywającą dekolt i ramiona czarno-białą papierową suknię. Góra sukienki ma kolor biały, dół zaś czarny. Myślę że można to interpretować jako próbę ukazania za pomocą stroju rozdarcia wewnętrznego bohaterki. Przecież w umyśle osoby wygłaszającej monolog na scenie  nawarstwiają się tylko skrajne obrazy- identycznie skrajne jak kolory kreacji, a jej zachowania motywowane są przez zupełnie przeciwstawne emocje. Czytelnik/ słuchacz „Psychosis” nie jest w stanie wychwycić w  wypowiedziach bohaterki prób wyrażenia uczuć pośrednich. Osoba mówiąca nieustannie oscyluje  pomiędzy życiem a śmiercią, i tylko te dwa odległe, lecz wynikające z siebie stany leżą w polu  jej uwagi.

Strój nie odwraca uwagi od głównej postaci. Wręcz przeciwnie. Zmusza widza do utkwienia wzroku w jednym punkcie, punktem tym jest oczywiście aktorka, która staje się medium pomiędzy reprezentowaną poprzez tekst Sarah a publicznością. Agnieszka przefiltrowuje wszystkie słowa utworu, nadając im mocy oddziaływania na emocje widzów. Dzięki jej staraniom tekst jest w stanie silnie wzruszać, przerażać, ale też drażnić. Aktorka, co pewien czas całkowicie zmienia intonację głosu. Momentami widzowie wsłuchują się w wolno, jakby od niechcenia wygłaszany monolog, przesiąknięty ironią, wyrażający  drwinę - dzięki niemu bohaterka izoluje się od otaczającej ją rzeczywistości, innym razem mówi do nas kobieta rozgoryczona, której umysł i ciało wypełnione są lękiem, niepewnością, rozpaczliwą być może nie do końca uświadomioną potrzebą pomocy, ktoś, kto oczekuje na impuls popychający do zmian. Modyfikacje melodii głosu zostały zsynchronizowane z muzyką graną na żywo przez zespół Pokrak. Muzyce wyznaczono dwa różne zadania: rozładowywanie napięcia wytwarzanego na scenie za pomocą słów lub jego wzmaganie, tak by sięgnęło zenitu.  Za najmocniejszą, najsilniej wpływającą na samopoczucie widza uważam scenę, podczas której bohaterka wpada  w pewnego rodzaju szał. Jej ciało drży i wygina się w konwulsjach, drga w rytm dźwięków przypominających odgłosy wydawane przez tam-tamy. Muzyka wywołuje skojarzenie z rytualnym tańcem czy też pierwotnym obrzędem. Niekontrolowane w pełni ruchy, oczyszczają, przynoszą chwilowe ukojenie, bo „Normalność można odnaleźć w jądrze konwulsji, gdzie szaleństwo wycina się z rozpłatanej duszy (…)”.

Ostanie wersy utworu Maracewicz wypowiada, a właściwie wyśpiewuje drżącym, łamiącym się głosem urywając w połowie bądź sztucznie przeciągając poszczególne słowa. To zapowiedź końca, oznaka wyczerpania pokładów sił, których zostało już tylko tyle by wydać polecenie  „odsłonięcia zasłon”.

Na dobrą jakość spektaklu wyreżyserowanego przez Łukasza Molskiego składają się przede wszystkim dynamiczna, ale dostosowana do przyjętej przez reżysera konwencji muzyka oraz wyrazista, naznaczona dramatyzmem gra aktorska. I mimo, że brakowało w niej nieco większej rozpiętości emocjonalnej czy teatralnego koloru postać kreowaną przez Agnieszkę Maracewicz udało się w znacznej mierze uwiarygodnić. Przedstawienie udowadnia również, że i bez zapełniającej całą scenę efektownej scenografii, profesjonalnych maszyn scenicznych można stworzyć inscenizację,  głęboko zapadającą w pamięć.

Dla ambitnej i oczekującej artystycznego fermentu części środowiska teatralnego Teatr TrzyRzecze i „4:48 Psychosis”, to nadzieja na znalezienie miejsca w białostockiej przestrzeni intelektualnej, które mogłoby skupiać zgłodniałych zwolenników niekonwencjonalnych dyskusji o sztuce. Należy wierzyć, że spiritus movens tego przedsięwzięcia Konrad Dulkowski znajdzie interesującą receptę na prowadzenie w domu na Młynowej mądrej rozmowy. Dobrze się stało, że poprzez ten spektakl, poprzez tę ciekawą i udaną inicjatywę wysoko ustawił sobie poprzeczkę. Od tej pierwszej realizacji bowiem publiczność ma prawo mieć wobec TrzyRzecza  wysokie wymagania. Żywię głęboką  nadzieję, że się nie zawiedzie.



Monika Roman
Dziennik Teatralny Białystok
15 września 2011
Spektakle
4.48 Psychosis