Tumidajski w barwach dystopii i biohazardu
"Symbolikę, którą stworzył William Golding w swojej najsłynniejszej powieści, trzeba interpretować ostrożnie. Alegorię współczesnych stosunków międzyludzkich przedstawioną we Władcy much można łatwo odebrać jako infantylną (z racji obecnej w niej dominanty charakterologicznej). Problematykę można zaś spłycić, tym samym nadając wagę jedynie narracji. Jarosław Tumidajski zainspirowany wizją, jaką stworzył Golding, zaproponował własną opowieść - spektakl trudny w odbiorze, eklektyczny, emocjonalnie "dający w kość".Nieletni rozbitkowie na bezludnej wyspie. Brak przynależności do "dorosłego" świata, który gwarantował im poczucie bezpieczeństwa i wewnętrznego ładu, zmusza ich do organizacji własnego porządku, zasad i reguł postępowania. Niekonsekwencja w ich przestrzeganiu oraz wzajemne wykorzystanie swoich słabości zaowocuje przejęciem władzy przez silniejszego, a co za tym idzie zezwierzęceniem i sprowadzeniem ludzkiej egzystencji do poziomu prymitywnego bytowania.
Dobrą metaforą, która obrazowałaby ludzkość, jaką przedstawia widzowi Tumidajski, byłaby pustynia wodna. Totalna atrofia w życiodajnym środowisku, spowodowana nieodpowiedzialnym i egoistycznym eksploatowaniem naturalnych zasobów ziemi przez człowieka. Adaptator Disneylandu trafnie wykorzystuje wizualizacje z gry komputerowej Fallout (przedstawiającej postnuklearną wizję ludzkości), ukazuje człowieka jako istotę, która niszczy nie tylko środowisko, w którym żyje, ale również swoich pobratymców. Czyniąc podległym sobie wszystko, co nas otacza, zatracamy swoje człowieczeństwo i stajemy się barbarzyńcami.
Tumidajski (jeszcze dotkliwiej niż Golding) pogrąża swoich bohaterów, a tym samym odbiorców, w poczuciu beznadziejności, braku jakichkolwiek pozytywnych widoków na przyszłość. Ta u twórcy Gupy Laookona jest jak jątrząca się rana, blizna po tym, czego w przeszłości nie potrafiliśmy uszanować. Kwestia zagrożeń nuklearnych jest tutaj mocno zaakcentowana. Wpisana w każdy jej wymiar ironia intensyfikuje pesymistyczną wizję świata. Stanley Kubrick w swoim antywojennym filmie Doktor Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę (który notabene również dla twórców gry Fallout stanowił źródło inspiracji) ironizuje temat atomowej apokalipsy, wpisując ją w ramy satyry. U Tumidajskiego ironię można identyfikować z próżnią, pustką. Nie ma w niej ani krzty tragizmu czy patosu. Patrząc na bohaterów spektaklu i ich poczynania, można mówić jedynie o bezdennej rozpaczy i chaosie.
Spektakl twórcy "Nocnego autobusu" silnie oddziałuje na sferę emocjonalną widza. Bombarduje obrazem, efektami świetlnymi i dźwiękiem. Trójka aktorów, grających główne role, czyli Michał Jaros (rewelacyjny jako Trent), Robert Ninkiewicz (doborowa rola Grubego) oraz Krzysztof Matuszewski, nadaje przedstawieniu tempo. Specyficzny klimat na scenie stwarzają także prawie nieme role Magdaleny Boć jako Zoli i Krzysztofa Gordona jako Kurta. Kontrastem dla tych postaci są Trenta Ariel i PJ przynależący do bandy. W odróżnieniu od świetnego w tej roli Jarosława Tyrańskiego (Ariel), Sylwia Góra-Weber jako PJ tym razem nie zachwyciła swoją grą. Jej przeobrażenie w zaborczą i bezlitosną dzikuskę nie przekonuje, a sama postać posiada wiele bardzo irytujących, zupełnie nieprzemyślanych cech.
"Wyspa niczyja. Mapping" swoją siłę przekazu czerpie z przyjętej strategii obrazowania. Za pomocą udanej scenografii, pojawiających się w kluczowych momentach symbolicznych obrazach zmierzchu ludzkości i utraty marzeń o jej świetlanej przyszłości przesłanie dociera do widza bez zbędnych słów. Szeroki zakres podejmowanych przez Tumidajskiego tematów (w spektaklu tak radykalnie innym niż wszystko, co dotychczas wyszło z jego reżyserskiego warsztatu), sprawia, że na kolejne przedstawienia czeka się ze zniecierpliwieniem.
Anna Kołodziejska
Teatralia nr 31/2012
25 października 2012