Twarze przyłapane w niedzielne południe

Żadnych podobizn, ani ogólnych, ani aptekarsko detalicznych. W większości ponad 600 pieśni, co je Franciszek Schubert skomponował do cudzych słów, chyba to jest najmocniej fascynujące. Przyjęło się tak: gdy w wierszu ciemność - to nuty ciemne, jak w słowach wicher - fortepian różą wiatrów, kiedy tematem śmiech - rechoczą pięciolinie, zaś opisane łkanie matki, pochylonej nad trupem syna, powtarzane jest szlochem strun. I tak dalej

U Schuberta - nic z tych rzeczy. Jałowa, pasywna kalkomania była poza jego geniuszem. Teksty Goethego, Novalisa, Scotta, Schobera, Seidla, Szekspira, Schmidta, Heinego, Mayrhofera, Rückerta, Klopstocka i Schillera - muzyka Schuberta nie była małpowaniem nastrojów tej liryki, nie staczała się do roli ilustracji, lustrzanego odbicia, pokornie za tekstem kuśtykającego akompaniamentu. Odpowiedź Schuberta na wierszowaną opowieść to nie muzyczna kalka wiersza, tylko samoistna intymna opowieść w nutach, co fenomenalnie tańcząc ze słowami, tworzą opowieść trzecią. I dopiero to jest pełnia.

Tak było prawie zawsze. Nie inaczej w "Podróży zimowej" - cyklu XXIV pieśni na krawędzi słów Wilhelma Müllera. Odpowiedź nie będąca podobizną. Ale to nie koniec. Grubo ponad 150 lat później Stanisław Barańczak pisze swoją "Podróż zimową" i poza jednym - żaden z jego XXIV wierszy nie jest tłumaczeniem drobiazgów Müllera, spolszczeniem pasującym do nut Schuberta. Poza jednym - są dziełkami samoistnymi, które - owszem - idealnie pasują do starej muzyki, ale tańczą z nią już inny taniec, tworząc kolejną, czwartą opowieść, czwartą pełnię.

Lecz i to nie koniec! W niedzielę, na Salonie Poezji z "Podróżą zimową" Barańczaka i Schuberta, Krzysztof Orzechowski - recytacja, Andrzej Biegun - śpiew oraz Olha Tsymbalyuk i Konrad Mastyło przy fortepianach, dali odpowiedź piątą - ich własną opowieść.

Nieuchronnie zapadające ciemności, nieodwracalne wystyganie świata - ten, jakby rzekł poeta, "słupek rtęci, opadający w ustach dnia". Zgódźmy się, że sednem Barańczaka opowieści w XXIV taktach jest właśnie to. Orzechowski, Biegun, Tsymbalyuk i Mastyło. Dawno nikt w teatrze nie oddał tych nieuchronności tak dojmująco jak oni, tak dojmująco, gdyż spokojnie, z piękną rezygnacją, lecz bez cienia koturnowej rozpaczy.

Cierpko ironiczna głośna lektura Orzechowskiego. Bieguna śpiew, co w swej delikatności był niczym falujące przypominanie słów: "nic już nie da się zrobić". Raz lektura była odpowiedzią na śpiew, innym razem - odwrotnie.

I fortepiany, przy pomocy których Olha Tsymbalyuk i Konrad Mastyło stare nuty Schuberta nicowali serpentynami z naszych czasów, jakby jazzem, jakby swingiem. Słowa mówione, słowa nucone, nuty. Zapętlała się ta trójca idealnie, bezlitośnie, do końca.

W ostatnim, XXIV wierszu "Podróży zimowej" Barańczak powiada: "Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle/ widzę kątem oka kubek w kubek mnie." Dalej: "na wkroczeniu w starość przyłapana twarz." A w finale: "Więc to prawda, bracie w zwierciadlanym szkle?/ Mam jakiegoś ciebie, masz jakiegoś mnie?" Poza tym, który pyta, patrząc na swoje odbicie, nie ma nikogo, zupełnie. Jak wtedy, gdy Schubert czytał Müllera. Jak wtedy, gdy Barańczak słuchał Schuberta. Jak wtedy, gdy twórcy tego Salonu Poezji kiedyś pierwszy raz czytali Barańczaka. I jak w niedzielę - na widowni każdy zobaczył swoją, tylko swoją "przyłapaną twarz".

Bo każda z tych "Podróży zimowych", tych odpowiedzi jest w istocie lekcją podróży samotnej. Jak wszelka sztuka niebanalna.

**

Teatr im. Juliusza Słowackiego. Na fortepianach grali: Olha Tsymbalyuk i Konrad Mastyło.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
12 stycznia 2012