Typowy spektakl postwarlikowski, ale zły
"Ja, Hamlet" z miasta fortepianów nie dostanie nagrody "Złotego Yoricka" nie tylko dlatego, że nie wszyscy jurorzy przyszli na drugą część widowiska4 sierpnia obok starej zajezdni tramwajowej przy ul. Kurzej na Dolnym Mieście ponownie stanął wóz strażacki. To znak, że w hali zaadaptowanej przez Festiwal znowu grają Szekspira. Strażacy na szczęście nie musieli interweniować, choć z pewnością kubeł zimnej wody przydałby się Markowi Kalicie, aktorowi Nowego Teatru w Warszawie (wcześniej Teatru Rozmaitości), reżyserowi i głównemu scenografowi najbardziej kuriozalnego przedsięwzięcia przeglądu, jak na razie (po siedmiu dniach), głównego faworyta do Maliny za najgorszy spektakl Festiwalu. Trochę już w teatrze widziałem, ale takiej jazdy bez trzymanki, prymitywnej agitki politycznej, intelektualnego chaosu i znaczeniowego bigosu nie pamiętam.
Zaczyna się obiecująco. Architektura spektaklu przypomina spektakle Krzysztofa Warlikowskiego, artystycznego mistrza Kality. Długi prostopadłościan sceny z jednej strony kończy się biesiadnym stołem, drewniana podłoga ma fragmenty podświetlane i wykładane przezroczystą plexi, na scenie jeszcze wanna, umywalka i muszla klozetowa. Światło buduje dramaturgię, widzowie rozglądają się na lewo i prawo niepewni, gdzie pojawi się najważniejkszy w danej sekundzie obraz. Postaci wyłaniają się i przemieszczają po scenie niespiesznie, wszystkie sceny łączy motyw z „Heart & Soul” Joy Division i mrok.
Foto:Tomasz Cieślikowski
Niestety, spektakl kaliski ma się tak do tych z „Rozmaitości” (głównie Warlikowskiego) jak Michał Wiśniewski do wiśniówki. Powierzchowne podobieństwa szybko toną w śmieszności i słabej grze aktorów. Nie przekonuje ani przez chwilę Artur Zawadzki w tytułowej roli, który mimo mikroportu ma problemy z artykulacją, Izabella Beń jako Ofelia jest najgorsza na scenie, a przebłyski ma jedynie Michał Anioł w roli Klaudiusza – jego skurwysyństwo jest raczej pochodzenia chłopsko-robotniczego, niż POwskiego, ale kilka razy we wzroku niegdysiejszego amanta można było zauważyć błysk. Reszta aktorów była tylko słaba i nie wyróżniała się w swej słabości na tyle, by ją rangować.
Spektakl, który na premierze trwał ok. 4,5 godziny, w programie festiwalowym 2 godziny, ostatecznie zajął garstce widzów 3 godziny cennego życia. Ale i tak mieliśmy dobrze, bo premierowi celebryci przeżywali męki:
„Ciężkie przeżycia czekały miłośników Melpomeny, którzy zdecydowali się przyjąć zaproszenia na premierę "Hamleta" w kaliskim teatrze. Nie dość, że spektakl okazał się niedopracowany i męczący, to na dodatek publiczność usadzono na niewygodnych rusztowaniach w kulisach sceny, gdzie widoczność była kiepska, a wentylacja jeszcze gorsza. Po dwóch godzinach takich męczarni (tyle trwał pierwszy akt), chyba każdy marzył już tylko o kilku łykach orzeźwiającego napoju. Niestety w antrakcie wydało się, że teatralny bufet jest nieczynny; a napoje będą podawane dopiero po zakończeniu spektaklu. W tej sytuacji grupa widzów wykazała się zdrowym instynktem samozachowawczym i opuściła teatr. A wśród nich m.in. wicemarszałek Kazimierz Kościelny i poseł Józef Packi. Biskup ks. Stanisław Napierała i jego świta wytrwali dzielnie do końca. Ale na Boga, przecież nie od wszystkich można oczekiwać tyle miłosierdzia!” (za:"Szeptanka kaliska"
Ziemia Kaliska Nr 10/12-03-2010 )
Polski teatr po 10 kwietnia zachowywał się powściągliwie. Właściwie tylko w kilku przypadkach mówiło się o jednoznacznej deklaracji politycznej. Kalita nie pozostawia niedomówień: premier/król Klaudiusz to wybrane przez naród bydlę, które po dojściu do władzy realizuje swój morderczy plan z „katyńskim” morderstwem w finale: Hamlet ze związanymi z tyłu dłońmi ginie od strzału w potylicę. Aż dziw, że kaliska produkcja nie jest grana przed Pałacem Prezydenckim. Nie mam nic przeciwko teatrowi politycznemu, a nawet go lubię, ale propozycja Kality jest prymitywna w wymowie i bazuje na najniższych instynktach smutnoPolaków, którzy w milionowych ciągle ilościach nie potrafią odnaleźć się w za bardzo skomplikowanej, jak na nich, rzeczywistości. Kaliska agitka irytuje i zadziwia obecnością na tak prestiżowym festiwalu, ale w ostatecznej refleksji jest przydatna: pokazuje, że polski obłęd nie atakuje tylko ludzi przegranych i nieszczęśliwych: trafia także w artystów.
Piotr Wyszomirski
Gazeta Świetojanska1
7 sierpnia 2010