Ucieczka od tradycji

Niedawno zakończony Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych, organizowany przez Akademię Teatralną w Warszawie co dwa lata, można nazwać jubileuszowym, ale tylko ze względu na dziesiątą edycję. Bo na pewno nie z powodu jakości poziomu artystycznego czy specjalnie dobranego repertuaru. Wręcz przeciwnie, niektóre pozycje nie wiadomo dlaczego znalazły się w programie przeglądu. Mówię o przedstawieniach konkursowych podlegających ocenie jury. Choć dotyczy to także spektakli towarzyszących.

W konkursie znalazło się 12 przedstawień, prócz polskich (ze szkoły warszawskiej i krakowskiej), także ze Słowacji, Słowenii, Czech, Włoch, Niemiec, Holandii, Rosji, Bułgarii, Ukrainy i USA. Jak podano na internetowej stronie Akademii Teatralnej, organizatorzy zaprosili spektakle dyskutujące z tradycyjną formą przedstawienia. Była to idea dominująca w zaprezentowanych przedstawieniach. Tak więc o tradycyjnych wartościach zawartych w sztuce, która powinna z natury rzeczy stanowić fundament budujący morale i wrażliwość artystyczną młodzieży aktorskiej, wchodzącej dopiero w życie zawodowe, nie ma co marzyć. Dziś sztuka teatru schodzi do parteru antyartystycznego. I widać to także, niestety, w większości zaprezentowanych przedstawień. Nawet kiedy temat jest ważny, na który chcieliby się wypowiedzieć młodzi aktorzy w związku z konsekwencjami przemian polityczno-systemowych, jakie dokonały się w ich kraju, to forma inscenizacyjna zabija myśl. Tak było m.in. w słoweńskim przedstawieniu "Dzieci u władzy" (reż. Luka Marcen), gdzie przy okazji pokazano, zgodnie z presją politpoprawności, toksyczność rodziny, w której wszyscy się wzajemnie zdradzają. A już na pewno bełkotem postmoderny można określić czeskie przedstawienie "Uroczystość rodzinna" (reż. Sofie Sticzayová), do którego włączono publiczność (w większości niechętną owemu uczestniczeniu).

Wątpliwe nagrody

Hasło przewodnie tegorocznego festiwalu, naszpikowane ideologiczną poprawnością polityczną, brzmiało: "Podziały nie są w klimacie teatru". Widzę tu zasadniczą sprzeczność. Bo zależy, z której strony spojrzymy na owe podziały. Jeśli teatr w swoich spektaklach narzuca klimaty i nurty ideologiczne środowisk LGBT, a widzowie tego nie akceptują - to jak rozumieć sprawę podziałów? Godzić się wbrew własnemu systemowi wartości na coś, czego nie akceptuję? Takim spektaklem - nie wiadomo, po co zaproszonym na festiwal - było homoseksualne przedstawienie prezentowane przez holenderską uczelnię, "Melodia z wirusem", w reżyserii Szymona Adamczaka (który występuje tu w duecie z Billym Mullaneyem). Tytułowy wirus to HIV. Żenujący poziom, amatorski spektakl realizujący zapotrzebowanie środowisk LGBT. Obrzydliwe. Kto tę miernotę zaprosił i umieścił w programie konkursowym festiwalu?

Dobrze, że pojawiła się klasyka w postaci dramatu Szekspira "Romeo i Julia" w wykonaniu bułgarskiej szkoły (reż. Penko Gospodinow), tyle że to raczej test na umiejętność przewracania się, koziołkowania, mniej lub bardziej zgrabnie wykonanych fikołków itd. Krótko mówiąc, egzamin na umiejętności gimnastyczne. A ponadto rozmnożenie się postaci szekspirowskich na kilku aktorów sprawia, że widz gubi się, widząc na przykład kilka aktorek w roli Julii czy kilku Romeów. Tego typu nieuzasadnione artystycznie zabiegi wprowadzają jedynie zamęt. W programie festiwalu nie brakło oszczerczej wobec Polaków przywiezionej z Rosji inscenizacji (reż. Daria Shamina) "Nasza klasa" Tadeusza Słobodzianka, na podstawie książki Jana Tomasza Grossa "Sąsiedzi".

Ciekawie i - trzeba powiedzieć - oryginalnie zaprezentowali się artyści w przedstawieniu z USA "Prawa pamięci" (reż. Emily Mendelsohn). To rzecz o Ignacym Janie Paderewskim, przedstawiona w dość eksperymentalnej formie, będącej rodzajem kolażu, na który złożyły się wspomnienia różnych osób, cytaty z prasy, fragmenty przemówień, dokumentalne zdjęcia filmowe itp., połączone z muzyką, śpiewem, melorecytacją. Spektakl zaistniał tu dzięki staraniom Instytutu Mickiewicza. Należało się spodziewać, iż "Prawa pamięci", przedstawienie wnoszące element patriotyzmu do programu festiwalu, spotka się z szyderstwem tzw. elity artystyczno-recenzyjnej. I tak było.

Na koniec o dwóch przedstawieniach festiwalu, które uważam za najlepsze: to ukraiński spektakl "W drodze do baśni" (reż. Hanna Horbunova), który właściwie jest teatrem ruchu. Poetycki w formie i wymowie, świetnie zagrany zespołowo, czytelny w geście. Ale za najlepsze, najbardziej dojrzałe artystycznie, o głębokiej wymowie filozoficznej uważam przedstawienie z krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych "Co gryzie Gilberta Grape'a" (reż. Marcin Czarnik), będące teatralną adaptacją powieści Petera Hedgesa. Piękny, mądry spektakl pokazujący silne więzi rodzinne oparte na wartościach podstawowych. Wspaniale zagrany przez cały zespół powinien otrzymać Grand Prix, ale otrzymał jedynie wyróżnienie. Dariusz Pieróg zaś w roli upośledzonego umysłowo chłopca zasługuje na najwyższą, główną nagrodę aktorską. Nie otrzymał nawet wyróżnienia. Natomiast twórca żenującego spektaklu "Melodia z wirusem" został wyróżniony. Co sądzić o takim zachowaniu jury?



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
22 października 2019