Uczestnicząc

Zobowiązania zaczynają się w snach, a czym, jeśli właśnie nie snem, nazwać można uczestnictwo w spektaklu Magdy Szpecht? Celowo użyłam słowa uczestnictwo, choć jako pierwsze pod palce cisnęło mi się przeżycie. Trzeba tu jednak koniecznie podkreślić moc sprawczą widzów, którzy nie są wyłącznie odbiorcami. Wszystko, co robimy, ma jakieś konsekwencje – mówi zdanie zamykające opowieść snutą zarówno przez Delmore'a Schwartza w jego opowiadaniu, jak i w teatralnej adaptacji. Zdaje się ono odnosić raczej do nas, osób przebywających w przestrzeni sztuki, aniżeli do samego narratora historii.

Delmore Schwartz pomimo bycia obiektem wielkiej fascynacji Lou Reeda jest pisarzem dziś niedocenianym. W 1938 roku zadebiutował zbiorem swoich utworów, wśród których znalazła się tytułowa dla książki nowela In Dreams Begin Responbilities. Jest to historia opowiadająca sen młodego chłopaka, w którym jest on świadkiem kinowej projekcji filmu z randki jego rodziców. Randka ta miała miejsce przeszło dwadzieścia lat temu, kiedy siła namiętności z pewnością nie pozwoliłaby im nawet pomyśleć, że z tego związku wyniknąć może tylko żal, nienawiść, awantury i dwoje dzieci o parszywych charakterach. Syn mimowolnie obserwując te sceny pragnie ocalić rodziców. Krzyczy, że jeszcze mogą zmienić zdanie, zapowiada, co będzie później. Jest jednak tylko obserwatorem. Pomimo ogromnych chęci nie jest w stanie wpłynąć na przebieg akcji.

Co innego my, uczestnicy spektaklu. Już sama przestrzeń (zagospodarowana przez Zuzę Golińską) informuje nas o zmianie dotychczasowych teatralnych konwencji. Ciemna sala nie ma wyznaczonej sceny, a w różnych jej miejscach ustawione są materace oraz duże projektory. Warto przybyć sporo przed rozpoczęciem sztuki, aby obserwować reakcje innych widzów na kontakt z tym pomieszczeniem. Wielu z nich daje wyraz skonfundowaniu, ustawia się w rzędzie pod ścianą, w dodatku pod tą, która intuicyjnie zdaje się być naprzeciw sceny. Ona jednak – zależnie od interpretacji – albo nie istnieje, albo zajmuje całą przestrzeń sali. Wszyscy bowiem mamy szansę widnieć na projektorach, spacerować między nimi, a także wchodzić w interakcje z aktorami, którzy nieustannie do nich zapraszają. Początkowo zresztą trudności może sprawić zorientowanie się, kto naprawdę jest aktorem. Wyłaniają się oni bowiem niespodziewanie z tłumu, od razu wyznaczając zadanie wybranej osobie, która w zależności od swojej woli i w dowolnie wybranym czasie wypełnia je lub nie. Zdecentralizowany układ widowni nie pozwala na objęcie wzrokiem wszystkiego, co akurat ma miejsce, wobec czego wyodrębnienie właściwych aktorów staje się jeszcze trudniejsze. Na jednych projektorach pojawiają się obecni na sali ludzie, czasem w oddali, czasem w przybliżeniu, na drugich oglądać możemy wideo z randki przyszłych rodziców bohatera. Nagrania te – przygotowane przez operatora Mikołaja Sygudę – nie są linearną, uporządkowaną całością, lecz zapętlonym ciągiem zmontowanych ze sobą scen.

Oniryczny nastrój potęgowany jest poprzez niepokojącą choreografię, a także muzykę, która, jak można się było spodziewać po Magdzie Szpecht, odgrywa tutaj niebywałą rolę. Odpowiedzialni są za nią Krzysztof Kaliski i Mikołaj Zieliński. W pewnym momencie jeden z aktorów (Karol Kubasiewicz) zaprasza wybranych widzów do posłuchania muzyki wraz z nim, w innej części pomieszczenia. Szeptem pyta o utwór, który wzrusza, zapowiada chęć poznania go. W każdej chwili, jak podkreśla. Zarówno ta jak i inne sytuacje, w których artyści (czyli także Agnieszka Kościelniak, Lena Schimscheiner i Marcin Wojciechowski) bezpośrednio wciągali pojedyncze osoby do świata przedstawienia, zapewniały wybrańcom nowe, intensywne przeżycia. Zresztą – chyba nie bez przyczyny drzwi cały czas pozostawały otwarte przypominając o możliwości złapania oddechu poza przestrzenią nieustannych performansów. Pytanie jednak, co z tymi, którzy nie zostali zaproszeni do gry? Mogli się włączyć, swobodnie przemieszczać, aczkolwiek wydaje mi się, że niemądrze byłoby oczekiwać, aby taka odwaga była czymś powszechnym. Wykorzystana w In Dreams... formuła jest czymś innowacyjnym, zupełnie innym od tego, do czego większość z nas jest przyzwyczajona.

Jasne jest, że recepcja dzieła sztuki uzależniona jest od całego mnóstwa czynników, w związku z czym kolejne spotkania czy to z utworem lirycznym czy teatralnym każdorazowo będzie się od siebie różnić. W tym przypadku jednak dzieje się coś więcej – chodzi o uczestnictwo, wypływające z niego poczucie wpływu, o podarowane przez twórców poczucie wyjątkowości. Zdaje się to wszystko czymś dalece bardziej istotnym niż warstwa tekstowa, choćby nawet czytana – tak jak tutaj – w dwóch językach.



Natalia Rojek
Dziennik Teatralny Kraków
14 lutego 2017
Portrety
Magda Szpecht