Udana premiera komedii Szekspira

Teatr Śląski kończy sezon udaną premierą komedii Williama Szekspira pod tytułem (nomen omen) Wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Sztuka grywana jest rzadko, z powodu kapryśnej i niejednoznacznej linii narracyjnej, ale Tadeusz Bradecki najwyraźniej znalazł do niej klucz; jego lubelska inscenizacja tego tytułu z 2008 roku do dziś pozostaje na afiszu Teatru im. J. Osterwy. Mam nadzieję, ze katowickiemu przedstawieniu, w tej samej reżyserii, też pisany jest długi żywot. 

Bo oto mamy Szekspira takim, jakim był w swojej epoce - dramaturga mieszającego wzniosłość i filozoficzną zadumę nad tajemnicami ludzkiej psychiki z rubaszną, momentami wcale niechwalebną, codziennością. Szekspir przecież wielkim się stał z tej przyczyny, że w swoich sztukach zapisał niezmienne mechanizmy, powodujące człowiekiem: namiętność, wyrachowanie, dążenie do dominacji nad innymi, ale też potrzebę sprawiedliwego osądu naszych słów i uczynków. Wszystko to mamy i w tej komedii, tyle że skryte w meandrach nierealistycznej fabuły.

Tadeusz Bradecki nie bierze jednak tekstu (w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego) z dobrodziejstwem inwentarza. Jego reżyserską zasługą jest wyraźne rozgraniczenie wątków komediowych od problemu serio; jednego, za to boleśnie aktualnego. Jest nim rola kobiety w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Tych pełniących władzę polityczną, i tych wyznaczających niewiastom poślednie miejsce w codziennym życiu.

Przedstawienie toczy się jak rozpędzona karuzela, na której krzesełkach siedzą pocieszne postacie z różnych czasów i przestrzeni. W nieco baśniowej, nieodparcie śmiesznej, gromadzie ludzików znajdziemy wiele archetypów - tchórzliwego żołnierza-samochwałę, rozdętego pychą króla, przekupną mieszczkę, goszczącą pod jednym dachem pobożnych pątników obok panienek o swawolnych obyczajach. Wszyscy oni schodzą

na scenę z różnych epok (Paryża czasów Diora oraz Lavachea, ucharakteryzowanego na#8230; Witkacego, nie wyłączając), ale ich teatralne korzenie tkwią w grotesce, farsie i sztuce absurdu. Tylko Helena, zakochana i upokorzona przez rozkapryszonego panicza, jest postacią realną. Reżyser stawia bohaterkę poza nawiasem konwencji, ale dzięki temu uzyskuje mocny efekt. Gdy Helena wchodzi w akcję, milknie śmiech widowni.

Agnieszka Radzikowska gra Helenę na wzór teatralnych heroin; realistycznie, ostro, dramatycznie. I pod prąd tradycji, która czyta tę postać, albo jako obiekt żałosnego uzależnienia od miłości, albo po prostu mściwe babsko. W tym spektaklu Helena jest przede wszystkim kobietą, która nie pozwala się lekceważyć. Ryzykowna interpretacja, bo w sztuce to jednak najpierw ona przymusza do małżeństwa Bertrama, ale - o dziwo - ten trop wypada bardzo przekonująco. To interesująca refleksja także w kontekście odwagi samego Szekspira, odwracającego panujący w jego czasach porządek rzeczy, gdy to kobiety wydawano za mąż, nie pytając o ich zgodę. Helena nie ma majątku, ale - co też rzadkie w tamtej epoce, ma zawód (umie leczyć), a to daje jej prawo przynajmniej do marzeń o równości społecznej wobec ukochanego arystokraty.

Wszystko dobre sprawia kłopot tym, że akcja toczy się dwutorowo, nie licząc pomniejszych motywów (sądzę, że bez szkody dla całości, można było je przyciąć). Obok historii miłosnej poznajemy opowieść o Parollesie, cwaniaku i potencjalnym zdrajcy, podobnie jak Bertram, publicznie upokorzonym za swe zbytki. Ten wątek, został pysznie rozegrany przez Andrzeja Warcabę, dzięki czemu opozycja komizm-dramatyzm zostaje zbalansowana. Ale nie tylko dwójka głównych bohaterów została trafnie obsadzona, to kolejny tytuł Teatru Śląskiego, w którym na oklaski zasługują wszyscy aktorzy. Przede wszystkim Michał Rolnicki, który uczłowieczył trudną, jednoznacznie negatywną postać Bertrama i Adam Baumann, którego król jest kwintesencją wszelkiej, nie tylko monarszej, zarozumiałości. 

Zabawnie umowną scenografię, korespondującą z ostatnią kwestią spektaklu, zaprojektował Sławomir Smolorz.



Henryka Wach-Malicka
Polska Dziennik Zachodni
15 czerwca 2010