Umarli poeci w Teatrze Słowackiego

„Wyzwolenie" Rychcika jest dla Teatru Słowackiego nowością, mającąrównocześnie zadowolić stałą publiczność tej zasłużonej dla Krakowa sceny, jak i przypaść do gustuwidzom, którzy na placu Świętego Ducha bywali raczej sporadycznie. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że niestety próba ta nie została zakończona sukcesem, choć samo powstanie spektaklu należy uznać za krok ku lepszemu.

Nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, że wybierając się do Teatru Słowackiego w Krakowie na „Wyzwolenie" Wyspiańskiego w reżyserii Radosława Rychcika nie zobaczymy wiernego przedstawienia dramatu, którego prapremiera odbyła się na tych samych teatralnych deskach przed ponad stu laty. Rychcik zdążył już przyzwyczaić publiczność teatralną do zderzania klasycznych polskich twórców z niestandardowym odczytaniem ich tekstów, czego dowodem były niezwykle interesujące „Dziady" z Teatru Nowego w Poznaniu, silnie przesiąknięte popkulturą amerykańską; czy „Wesele" z Teatru Śląskiego, którego akcja rozgrywa się nie w podkrakowskich Bronowicach, a w jednym z belfaskich pubów. Nie inaczej jest tym razem.

„Wyzwolenie" Wyspiańskiego zostaje wrzucone w rzeczywistość szkoły średniej – polskiej w treści, ale amerykańskiej w formie – która zdaje się być kolażem „Stowarzyszenie umarłych poetów", „Młodych gniewnych" i „High school musical". Na pierwszy plan wysuwa się postać nauczyciela (Rafał Dziwisz), który stara się inspirować uczniów, sięgając m.in. do twórczości Jeroma Davida Salingera i jego doświadczeń związanych z tragedią II Wojny Światowej. Nietrudno odgadnąć, że jest on uosobieniem postaci Konrada, który podejmując misję wyzwolenia, ściera się niezrozumieniem płynącym ze strony, wykreowanego przez Wyspiańskiego, szerokiego wachlarza literackich i historycznych bohaterów dramatu, które u Rychcika reprezentowane są przez resztę grona pedagogicznego i niektórych uczniów. Jednak reżyser odziera dramat z jego niezwykle rozwiniętej warstwy aluzji, umiejętnie komentujących rzeczywistość otaczającą autora dramatu (warto przypomnieć, że dramat powstał we wciąż trwającej epoce rozbiorów), kierując swoje poszukiwania ku zgłębieniu wyzwolenia, jako zjawiska samego w sobie (odnoszącego się głównie do jednostki, jak twierdzi sam reżyser). Pomysł o tyle ciekawy, o ile niezwykle ryzykowany – wszak z dramatu zabrane zostaje to, co stanowi jego główną siłę. Niestety „Wyzwolenie" Rychcika nie realizuje w pełni potencjału, który bez wątpienia niesie ze sobą zestawienie siły samego tekstu i talentu reżysera.

Niedosyt wynika głównie z dużej niejasności intencji i celów, jakie leżą u podstaw działania nauczyciela-Konrada. Nieustanne rozdarcie między postacią prowadzącego zajęcia i kolegi z pracy a bohaterem literackim, wzmocnione zmieszaniem oryginalnego tekstu Wyspiańskiego ze stworzoną na potrzeby spektaklu dramaturgią, silnie dezorientują widzów, nie dając odpowiedzi na pytanie o przyczynę konieczności wyzwalania i drogi, jaką ów proces miałby podążać. Nie pomaga w tym ilość nawiązań, które Rychcik umieszcza w swoim spektaklu. Pojawiające się ofiary Holocaustu, układ choreograficzny nawiązujący do „Tanga" Rybczyńskiego, uczennica dająca wokalny popis czerpiący z PRL-owskiej idei młodzieży socjalistycznej czy rozpisane na niemal całą obsadę "They Can't Take Away Our Music" w wielkim finale, otwierają różne pola interpretacyjne, które jednak w żaden sposób nie przecinają się ze sobą, zmuszając tym samym publiczność do bardzo szerokiego spojrzenia na problem wyzwolenia (które siłą rzeczy staje się jedynym elementem spajającym wątki) i w istocie rozmycia jego znaczenia, i sensu. Doprowadza do to odwrotnego niż zamierzony efektu – zjawisko wyzwolenia nie zostaje zgłębione, a raczej staje się czymś niezrozumiałym i w konsekwencji nieosiągalnym.

Co więcej, pomysłem nietrafionym zdaje się być sposób w jaki Rychcik przedstawia, będący wartością samą w sobie, oryginalny tekst dramatu. Miejscami ginie on w ogromie bodźców wizualnych, na których skupia się percepcja widza, jak to ma miejsce choćby we wspomnianej już scenie inspirowanej oscarową animacją Rybczyńskiego; a miejscami brzmi co najmniej niewiarygodnie w ustach postaci, będących dość oczywistą kalką z disneyowskich musicali. Powstały w ten sposób rozłam między tekstem a formą jego podania, doprowadza do niemal całkowitego zaniku jego mocy i znaczenia; a publiczności utrudnia zrozumienie, dlaczego właśnie te a nie inne jego fragmenty zostały w przedstawieniu wykorzystane. W tej sytuacji problematyczny staje się również odbiór tych kwestii, które kojarzą się z aktualnymi problemami społeczno-politycznymi (jak choćby te dotyczące rządu polskiego czy sytuacji kobiet). Ich potencjalna rola komentarza do bieżących wydarzeń zostaje przysłonięta przez wątpliwość, czy ich pojawianie ma faktycznie odnosić się do naszej codzienności czy jest raczej przypadkiem, tylko rozwiniętym przez naszą wyobraźnie bez podjęcia głębszej refleksji.

Trudno jednak zaprzeczyć, że „Wyzwolenie" Rychcika jest w kontekście Teatru Słowackiego w Krakowie czymś zupełnie nowym – otwierającym, niezwykle istotną dla historii miasta scenę na odbiorców, którzy do tej pory na placu Świętego Ducha bywali raczej sporadycznie. Trzeba też pamiętać, że spektakl ten stanowi cześć szerszego planu nowej dyrekcji Teatru, którego celem jest „przybliżanie, oswajanie, interpretacja i reinterpretacja dzieł Wyspiańskiego", czego owocem był ciekawy formalnie projekt „Wyspiański wyzwala", współtworzony przez najgłośniejsze nazwiska polskiego teatru. Konsekwencję w realizacji interesujących założeń programowych należy natomiast uznać za zjawisko niezwykle pozytywne i zasługujące na uznanie. „Wyzwolenie" Wyspiańskiego w reżyserii Radosława Rychcika można zatem uznać za kolejny krok Teatru Słowackiego w dobrym kierunku – choć niestety krok dość chwiejny i koślawy.



Maciej Guzy
Dziennik Teatralny Kraków
23 marca 2017
Spektakle
Wyzwolenie