Upiór w operze

Upiór o w operze. Tak. To zjawisko udokumentowane w literaturze popularnej, filmie, malarstwie, spektaklach operowych rzecz jasna, piosenkach, wspomnieniach starych tenorów, wiecznie młodych primabalerin, znękanych operowych dyrektorów; co tu się rozwodzić nad taką oczywistością jak Upiór w operze. Wszystko jasne i skatalogowane.



Każdy kto oglądał przedstawienie operowe; siedział kilka godzin na widowni, wie jak to jest. Każdy kto pracuje w operze albo realizował tam spektakl (jak ja przed laty) wie to, aż nadto dobrze. Nie ma co nad tym deliberować. W każdej, nawet najmniejszej operze, także takiej na samiutkim końcu świata, pomieszkuje przynależny jej Upiór. Jeden Upiór przypada na jedną operę. Jak wygląda? Jak Upiór. Można sobie dośpiewać jak, to w końcu opera. Lepiej z nim nie zadzierać. Trzeba mieć świadomość, że jest, że sobie tam żyje, spaceruje po strychu, przykłada ucho do podłogi, słucha jak aktorzy pięknie śpiewają, jak gra orkiestra. Jest bardzo uwrażliwiony na fałsz. Jak coś wyda mu się nie tak, kołysze wielkim, kryształowym żyrandolem nad widownią. Zdarza się, że przez szczelinę w konstrukcji stropu podpatruje młode koryfeje, wzdycha do smukłej, czarnowłosej baleriny. Przecież to takie ludzkie. Chociaż w tym przypadku właściwie upiorne. Nie schodzi nigdy ze swoich zakamarków na poddaszach, nie przeszkadza, nie straszy, nikt go nigdy nie widział, ale jest i daje upiorne świadectwo. Czego świadectwo? Już odpowiadam; Upiór w operze daje świadectwo fundamentalne dla muzyczno – śpiewaczo - baletowego zjawiska kulturowego jakim jest we współczesnym, targanym sprzecznościami świecie, opera.

Oczywistym zatem jest, że Upiór to dla twórców tej wielobarwnej przestrzeni akustyczno wizualnej, bardzo ważny/istotny punkt odniesienia wobec twórczej codzienności; pomaga, przez samą swą obecność w operze, rozdzielić ziarno od plew, bywa przestrogą, zachętą do nieustannego samodoskonalenia się. Bywa też groźny i mściwy (jak go niepotrzebnie rozdrażniać) wyłączy światło w finale trzeciego aktu, pozrywa struny w instrumentach, przemiesza muzykom partytury, wygnie w łuk batutę dyrygenta (upiory uwielbiają zabawę telekinezą), odbierze głos soliście przed premierą (ale zawsze trzeba to dokładnie sprawdzić czy to nie wybieg solisty albo szantaż w jakimś tam celu), może sprawić, że kostka tancerza się skręci, opuchnie torebka stawowa albo ważny krytyk z Warszawy nie dojedzie na premierę i co wtedy. Może też (ale to się bardzo rzadko zdarza) pozamieniać ważne funkcje pracujących tam ludzi. Jego pomysłowość w psikusach nie ma kresu. Taki jest. I nic na to nie poradzimy. Dobrze, że jest.

Bez Upiora każdy, nawet najbardziej spektakularnie i z wielkimi sukcesami działający teatr operowy byłby tylko równie spektakularną, wielobarwną i polifoniczną wydmuszką pozbawioną jądra istoty rzeczy, czyli – swojego Upiora.

A jak rzecz się ma w teatrach dramatycznych? Ano, właśnie. Mówimy przecież – Duch Teatru. Proszę bez żadnych tam śmichów, chichów. Powaga. Zwłaszcza w naszych dzisiejszych teatralnych czasach; pomiędzy scenicznymi produktami, a katharsisami , świeczkami dla Pana Boga i ogarkami dla diabła, wtórnościami, a świętą misją.

O Duchu Teatru za tydzień. To bardzo poważna sprawa.



Ingmar Villqist
Dziennik Teatralny
14 kwietnia 2018