Urodziny gwiazdy z "Wrzosa"

W ciągu pięciu lat z prowincjonalnej nauczycielki zmieniła się w rozchwytywaną gwiazdę polskiego przedwojennego kina. Dziś mija setna rocznica urodzin Stanisławy Angel-Engelówny.

Matka i ojciec kolejarz wychowywali ją na dobrze ułożoną mieszczkę. "Wzrost średni, oczy niebieskie, twarz pociągła, znajomość czytania i pisania, zawód: przy rodzicach" - przedstawiała się urzędnikom. Została nauczycielką w prowincjonalnej szkole handlowej, ale bezpieczny zawód szybko ją znudził. Miała 27 lat, gdy postanowiła zdać eksternistyczny egzamin aktorski w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej w Warszawie. Szybko doceniono jej talent i posągową urodę, ale akuszerem jej kariery okazał się Ludwik Solski. W Teatrze Narodowym - w zastępstwie za chorą aktorkę - zaproponował jej rolę Róży, którą w "Dożywociu" Fredry miała zagrać wieczorem tego samego dnia. Zbuntowani aktorzy nie przyszli na próbę, więc ćwiczyła tylko z Solskim. "Za naszych czasów początkująca aktorka nigdy by weszła na scenę bez prób" - ironicznie komentowali przed spektaklem starsi koledzy. "A ja wierzę w młode pokolenie" - odpowiadał Solski. "Gong. Kurtyna. Wyszłam na scenę. No i udało się. Odniosłam pierwszy sukces, koledzy składali gratulacje, Solski promieniał" - wspominała po latach Engelówna. Błyskotliwy debiut zaważył też na jej życiu prywatnym - tego wieczora poznała w Narodowym Eustachego Kojałłowicza, który dodawał jej odwagi jako inspicjent. "Czy mogłam przypuszczać, że będzie to mój przyszły mąż?". Stała się szybko jedną z ulubionych aktorek Solskiego. Krytycy zgodnie chwalili jej role, m.in. w "Skąpcu", "Warszawiance" i "Weselu", a do teatru widzowie zaczęli przychodzić "na Engelównę". Postanowili to wykorzystać szefowie wytwórni filmowych, którzy pod koniec lat 30. szukali nowych gwiazd. Na ekranie debiutowała w głośnym "Wrzosie" według Rodziewiczówny - jej Kazia, nieszczęśliwa żona, która kocha innego, ale wychodzi za mąż z rozsądku, wywoływała łzy publiczności. Engelówna przyjmowała więc główne role w kolejnych, równie popularnych melodramatach - "Florian", "Rena", "Serce matki" (wszystkie z 1938 r.) - i dopiero rok później próbowała poszerzyć emploi. Najpierw dzięki Solskiemu, który w "Geniuszu sceny" uwiecznił najważniejsze swoje role teatralne (Engelówna partnerowała mu we fragmencie "Dożywocia"). Potem dzięki Mieczysławowi Krawiczowi, który dystyngowanej aktorce z pięknym tylnojęzykowym ł kazał grać w "O czym się nie mówi" według Zapolskiej Franię, kobietę lekkich obyczajów, która chciałaby się związać z poczciwym bankowcem. Tym razem, jak wspomina Stefania Beylin, największym problemem Engelówny była nauka jazdy na wrotkach. Karierę przerwała wojna. Engelówna niechętnie mówiła później o swoim pobycie w obozie koncentracyjnym. Nie wróciła też już nigdy do kina. Ostatnie lata życia spędziła razem z mężem w Szczecinie. Mimo że tamtejszy Teatr Dramatyczny nie należał do liczących się scen w kraju, role Engelówny doceniali recenzenci - w "Ożenku" ("przepyszna, pełna świeżości i artystycznej prawdy rola Agafii") czy "Profesji pani Warren" według Shawa ("konsekwentna w każdym geście, intonacji, bogatej mimice"). Znana z poczucia humoru (prowadziła w teatrze specjalny zeszyt, w którym zapisywała najlepsze anegdoty) coraz chętniej występowała w komediach. Zmarła niemal na scenie - zasłabła podczas próby generalnej "Geniusza i szaleństwa" Sartre'a i trafiła do szpitala. Jej pogrzeb w 1958 roku zgromadził tłumy szczecinian, a dzięki zorganizowanym w ostatnich latach kwestom odnowiono jej nagrobek na Cmentarzu Centralnym.

Paweł T. Felis
Gazeta Wyborcza
23 kwietnia 2008