Verdi z odcieniem belcanta

Jedną z cenniejszych zdobyczy w mojej płytotece jest wypatrzone przed laty w maleńkim, już nieistniejącym sklepiku w Krakowie pirackie nagranie Nabucca, zarejestrowane w Teatro San Carlo w Neapolu w grudniu 1949 roku. W roli Abigaille wystąpiła młoda Maria Callas. Partię tę zaśpiewała wówczas w trzech spektaklach i nigdy - z niewiadomych właściwie powodów - do "Nabucca" na scenie nie wróciła, choć była ona wręcz dla niej wymarzona. Maria Galllas bezbłędnie bowiem potrafiła połączyć dramatyczną ekspresję z delikatnością belcantowej frazy. Symbiozy tych dwóch elementów brakuje zaś w większości interpretacji współczesnych śpiewaczek. I trudno się dziwić, skoro partię Abigaille powierza się z reguły mocnym, wręcz ciężkim sopranom, by wymienić choćby Ghenę Dimitrovą, Marię Guleghinę lub gwiazdę ostatnich lat - Liudmylę Monastyrską.

Przypomniało mi się to nagranie sprzed prawie siedmiu dekad podczas premiery "Nabucca" w Operze Bałtyckiej. Karina Skrzeszewska - premierowa gdańska Abigaille - odnalazła bowiem w swej bohaterce belcantowe podobieństwo na przykład do Normy Belliniego.

I dlatego finałowe wyznanie "Su me... morente... esamine", zaśpiewane długimi delikatnymi frazami, zabrzmiało prawdziwie przejmująco, a Abigaille, kreślona zazwyczaj grubą kreską, nabrała nowych, ocieplających ją cech. Karina Skrzeszewska, artystka związana głównie z Operą Śląską, ma doświadczenie belcantowe, wcielała się wcześniej w Łucję z Lammermooru czy Marię Stuart, ale po raz pierwszy sięgnęła po rolę tak dramatyczną. W najważniejszej arii Abigaille, poprzedzonej ekspresyjnym recytatywem "Ben io t'invenni", jej głosowi brakowało nieco dramatycznej siły, ale w zamian ładnie eksponowała umiejętność naturalnego poruszania się po całej skali i dodała do tego lekkie, niewymuszone koloratury.

Komponując "Nabucca" Verdi niewątpliwie inspirował się dokonaniami poprzedników, Belliniego czy Donizettiego, ale też od tej chronologicznie trzeciej w jego twórczości opery rozpoczął budowanie własnego stylu, co widać choćby w zróżnicowanej partii orkiestry. Odnajdziemy w niej zarówno liryczne wiolonczele towarzyszące Zaccarii, jak i agresywne brzmienie blachy w scenach militarnych.

Prowadzący orkiestrę Opery Bałtyckiej Warcisław Kunc starał się mobilizować muzyków i zdecydowanie lepszy efekt osiągnął z instrumentami dętymi niż z grającymi nieco bezbarwnie i bez niezbędnej energii smyczkami. Najważniejsi jednak są soliści, bez dobrych śpiewaków nie ma sensu sięgać po "Nabucca".

W tytułowej partii króla Babilonii wystąpił Andrij Shkurhan, ukraiński baryton kilkanaście lat temu mocno eksploatowany przez wszystkie polskie teatry, obecnie pojawiający się w nich stosunkowo rzadko. Jego głos zachował dawną siłę, artysta potrafi obecnie pogłębić wyrazowo postać Nabucca, niemniej zabrakło umiejętności verdiowskiego legato, fraza często bywała zbyt poszatkowana. Trzecim bohaterem opery jest kapłan Zaccaria, postać niby nieco w cieniu, ale jednak tylko jego Verdi wyposażył aż w trzy arie. Obdarzony głębokim basem Volodymyr Pankiv w dolnych rejestrach brzmiał imponująco, w górze skali urywał się wszakże niezbyt ładnie, co psuło cały efekt. Na uwagę zasługiwał występ młodego Zbigniewa Malaka, który ma delikatny głos tenorowy, ale potrafi nim tak operować, by Ismaele nie był postacią jednowymiarową.

Elwira Janasik (Fenena), Damian Konieczek (Gran Sacerdote) i Karolina Sołomin (Anna) wspierali protagonistów, wszystkie więc sceny ansamblowe zabrzmiały efektownie. Tak naprawdę jednak "Nabucco" jest operą dla chóru - nie tylko dlatego, że zawiera najsłynniejszą dla niego pieśń w całej literaturze muzycznej. Przebojowe "Va pensiero" zabrzmiało w Gdańsku dobrze, a delikatne oświetlenie poszczególnych sylwetek tworzyło odpowiedni klimat dla tej sceny. Niemniej chór ma tu znacznie więcej do zaśpiewania, a w pozostałych swych numerach zespół Opery Bałtyckiej nie wypadł już tak udanie. Raziło zwłaszcza niezbyt dokładne zgranie głosów w pierwszym obrazie "Nabucca".

To wszystko, co scenicznie zostało w Gdańsku dodane do muzyki Verdiego, nie zdominowało spektaklu z dwóch powodów.

"Nabucco" należy do dzieł, które trudno poddać uwspółcześniającej reinterpretacji, zresztą Warcisław Kunc, który objął dyrekcję Opery Bałtyckiej od obecnego sezonu, nie deklaruje się jako zwolennik tego typu teatru. Wystawienie zaś tak monumentalnej w gruncie rzeczy opery na gdańskiej scenie, która nie odpowiada nowoczesnym standardom teatralnym, jest zadaniem karkołomnym. Krzysztof Babicki, który się tego podjął, nie miał zatem wielkiego pola do popisu. Najciekawszym pomysłem jest wprowadzenie symbolicznych wizualizacji wyświetlanych na opuszczonej kurtynie podczas uwertury. Budują one nastrój, zaciekawiają, a przy tym nie są nachalne i nie zakłócają odbioru numeru popisowego orkiestry, jakim jest owo błyskotliwe potpourri skomponowane przez Verdiego.

Wszystko, co działo się potem na scenie, układało się w ciąg statycznych obrazów, eksponujących solistów na proscenium. Scenografia Mariusza Napierały, której głównym elementem są ruchome, olbrzymie, niby skalne prostopadłościany, pozwala symbolicznie zaznaczyć zmiany miejsca akcji. Od reżysera o tak dużym dorobku teatralnym jak Krzysztof Babicki można było oczekiwać natomiast większego zróżnicowania w poprowadzeniu postaci. On zaś jedynie wyposażył śpiewaków w kilka schematycznych wręcz gestów. Kiedy na scenie po raz pierwszy pojawia się Abigaille z sylwetką lekko pochyloną i głową wysuniętą do przodu, widz od razu wie, że ma do czynienia z tak zwanym czarnym charakterem. I tak też prezentuje się ona niemal do końca.

Gdyby nie Karina Skrzeszewska, ale też Andrij Shkurhan, dramatyczne starcie Abigaille i Nabucca w efektownym duecie aktu trzeciego byłoby tylko jeszcze jednym numerem muzycznym.



Jacek Marczyński
Ruch Muzyczny
1 lipca 2017
Spektakle
Nabucco