Vox populi?

Antoni Słonimski spotkał się kiedyś ze swoim starym znajomym. Panowie dyskutowali chwilę, podejmowali rozmaite tematy, po czym rozmówca dawnego skamandryty zwrócił się do niego: "Wiesz, niedługo odbędzie się festiwal piosenki zaangażowanej". Poeta zapytał: "Tak?" - po czym dodał - "A przez kogo?".

Ta anegdotka przyszła mi mimowolnie na myśl, kiedy oglądałem najnowszy spektakl Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak. Trzeba oddać twórcom, że wpadli na oryginalny i pełen potencjału pomysł. Dramatopisarka stworzyła scenariusz nawiązujący do "Mistrza i Małgorzaty", a ściślej rzecz ujmując przede wszystkim do występu Wolanda i jego świty w teatrze Varietes. W rolę szatana wciela się Michał Czachor, towarzyszą mu Korowiow (Jacek Beler), Behemot (Mateusz Łasowski) oraz Hela (Klara Bielawka). Ekipa z Powszechnego posługuje się autonomicznym tekstem Janiczak, ale cel jest ten sam, co dla Wolanda - konfrontacja z publicznością.

Dlatego też na scenie ustawiono wielki okrągły stół, jedynie w kilku kątach sali umieszczono dostawki. Taki pomysł na scenografię nie tylko skraca dystans między aktorami a widzami. Daje także szansę na stworzenie wspólnej przestrzeni, z pełną możliwością ingerowania odbiorców w przebieg przedstawienia. W końcu symbolika okrągłego stołu jest oczywista - z założenia nie ma równych i równiejszych, a aktorzy stają się niejako partnerami publiczności. Przy poszczególnych miejscach znajdują się także pagery z trzema przyciskami. Publiczność otrzymuje możliwość głosowania w poszczególnych momentach spektaklu - na ekranach rozwieszonych wokół sceny pojawia się pytanie, na które należy odpowiedzieć "tak", "nie" lub "nie wiem".

Gdyby w przedstawieniu poddano pod głosowanie kwestię: "Czy coś z naszego widowiska wynika?", bez wahania nacisnąłbym drugi przycisk. Rubin i Janiczak znajdowali się w naprawdę ciekawym punkcie wyjścia, dającym rozmaite inscenizacyjne możliwości. Woland wraz ze swoją ekipą zaczepia widzów; Hela jeździ wózkiem wokół stołu i rozdaje publiczności napoje bezalkoholowe czy wysokoprocentowe, częstuje papierosami. W przestrzeni małej sceny Powszechnego zaczyna powstawać jakaś familiarna atmosfera. Pierwsze pytania pokazują, że widownia ma wpływ na działania aktorów w spektaklu: "Czy na czas trwania przedstawienia możemy sobie zaufać?", "Czy na godzinę czterdzieści możemy porzucić wstyd?". Wyniki głosowania pokazują nastawienie publiczności, aktorzy dopytują jeszcze kilka osób wprost, dlaczego nacisnęły ten, a nie inny przycisk.

Tym bardziej zachodzę w głowę, co się stało z tym przedstawieniem po całkiem udanym początku. "Każdy dostanie..." wyglądało na wstępie jak próba analizy naszej współczesnej tożsamości, przy pełnej zgodzie publiczności na taką wiwisekcję. Stąd padające zewsząd dane statystyczne, przeplatane quasi-filozoficznymi refleksjami. Ale cała ta "przestrzeń wspólna" okazała się jednym wielkim pozorem i to z kilku względów. Aktorzy musieli się trzymać scenariusza - nawet jeśli nieco zmieniali jego warianty, to przebieg spektaklu trzyma się ściśle jednego schematu.

Także pytania robiły się coraz bardziej nonsensowne, niedające publiczności żadnego wpływu na przebieg wydarzenia. Oto kilka przykładów: "Kto może odłożyć jedną trzecią swoich dochodów?", "Kto za zaoszczędzone fundusze podejmuje rozwój emocjonalny, intelektualny lub duchowy?" (tu warto dodać, że jeden z widzów ironicznie skomentował pytanie tym, że książki wypożycza nieodpłatnie z biblioteki...), "Czy możemy stanąć na kawałku ziemi, na którym panuje wolność?". Widz raczej nie ma szans na niuansowanie zagadnień (np. co aktorzy/trupa Wolanda rozumieją przez "wolność"), bo po krótkim głosowaniu grający szybko zbijają jego wątpliwości. I tyle zostaje z możliwości stworzenia szerszej dyskusji. Lawiruje się jedynie od kwestii dotyczących statusu majątkowego do głębszych pytań, na które trzeba odpowiedzieć w ciągu kilku sekund. Publiczność to wyczuła i sama zaczęła podpuszczać odtwórców ról. Szybko okazało się także, że ten rzekomo okrągły stół ma kanty - w pewnym momencie aktorzy skupili się głównie na interakcji z czterema widzami.

Jednym z elementów spektaklu są nagrania z akcji miejskich organizowanych przez twórców. Wszystkie są kręcone okiem ukrytej kamery. I tak obserwujemy Klarę Bielawkę płaczącą w dziale prześcieradeł i pieluch w jednym z hipermarketów, bo "nie może się zdecydować"; Michała Czachora psikającego drogimi perfumami swoje skarpetki; Jacka Belera celującego z procy do klientów restauracji. Wszystkim tym aranżowanym sytuacjom daleko jednak do sytuacji z teatru Forum Augusto Boala. Bliżej raczej do prześmiewczych akcji Remiego Gaillarda czy SA Wardęgi, choć oni są przynajmniej o wiele odważniejsi. Nawet jeśli twórcy spektaklu chcieli pokazać jakieś szczeliny w społecznych konwencjach, zbadać ludzkie reakcje, skrytykować konsumpcjonizm - to naprawdę nic, ale to nic z tych filmików nie wynika.

Nieprzypadkowo wspominam o Augusto Boalu, bo to jego koncepcja "spect-actora" byłaby prawdziwym spełnieniem idei artystycznego okrągłego stołu. Widz proszony o zbadanie jakiejś trudnej sytuacji lub odtworzenie jej chętniej podejmie interakcję niż wtedy, gdy Michał Czachor z ekipą nakłonią go do ubrania sukni ślubnej... bo przecież facet zgodził się na "odrzucenie wstydu". A wiadomo, że przez to pojęcie rozumiemy przebieranie mężczyzny w damskie ciuchy. Co nam to jednak daje? Kisiel odpowiedziałby: "No zgadnij, kotku".

Przynajmniej jest "śmieszno" - aktorzy rzucają dowcipami jak z rękawa, przeplatają je okrzykami w stylu: "Wszelka władza jest gwałtem zadawanym ludziom...". Nie wiadomo za to, po co zachęca się widzów do ujawniania swoich prywatnych spraw, by poczucie intymności zostało za chwilę totalnie obśmiane. Najpierw Behemot/Łasowski opowiada o tym, jak to pokazywał koleżankom swojego penisa jako rosnącego nagle misia; potem obwąchuje zużyte kondomy, by za chwilę rozrzucić je po scenie. Michał Czachor zatęsknił za starymi bydgoskimi czasami, gdy rozbierał się niemal w każdym spektaklu, i postanawia odświeżyć stare tradycje. A jeśli szczytem prowokacji ma być zadanie widzowi pytania: "Ile trwa twój stosunek seksualny?", to można równie zaczepnie odpowiedzieć: "Na pewno dłużej, niż jest dobrych minut w tym przedstawieniu".

A co z oryginalnym "Mistrzem i Małgorzatą"? Pojawia się tutaj zaledwie jako cytat i to tylko w kontekście tytułowych postaci. Twórcy decydują się na podkreślenie sztuczności teatralnej iluzji - Dawid Rafalski i Julia Wyszyńska świadomie przerysowują miłosną relację pisarza i Margaret. Ale założenie tego zabiegu jest po prostu błędne - jeśli nawet nie próbujemy dobrze poruszać się w konwencji, to dlaczego ją krytykujemy?

Rubin i Janiczak porwali się na śmiały projekt teatralny, który wymagał w przeprowadzeniu dużej konsekwencji. Jeśli artysta decyduje się na interakcję z widzem w tak dalekim stopniu, powinien mu dać szerokie pole do współdecydowania. Tymczasem w tym przypadku jest zupełnie inaczej. Mamy tutaj zaledwie pozór uczestnictwa, pozór zaangażowania, pozór głębi. Na końcu spektaklu aktorzy zrzucają swoje role, Czachor mówi: "Czeka nas prawdziwa walka, prawdziwe życie". Czyli co - dwie i pół godziny demaskowania oraz dystansowania się od jakiejkolwiek iluzji tylko po to, by stwierdzić, że i tak to wszystko nie było na serio? To już na pewno nie jest teatr "wtrącający się", tylko zaprzeczający wszelkiej logice. Quod erat demonstrandum.



Szymon Spichalski
Teatr dla Was
18 marca 2016