W bestiarium polityki
Poznański "Wielki Fryderyk" z Janem Peszkiem na premierze robił wrażenie spektaklu zbyt długiego. Inscenizacja Jana Klaty jest jednak godna uwagi: daje szansę wybrzmieć "krytycznej literaturze" Adolfa Nowaczyńskiego i niestereotypowo pokazać nasze odwieczne, polskie słabości."Wielki Fryderyk" Adolfa Nowaczyńskiego to epicka "powieść dramatyczna", której pełna inscenizacja, według Antoniego Słonimskiego, musiałaby trwać od wieczora aż do rana. Wybitni aktorzy widzieli jednak w jej adaptacjach szansę. Prapremierową kreację w krakowskim Teatrze Miejskim stworzył w 1909 roku Ludwik Solski. Prace studyjne prowadził w Berlinie i Sanssouci, gdzie rozgrywa się akcja. Jak twierdził, przywiózł stamtąd królewską laskę Fryderyka, na której, żartowano, oparł swoją rolę... Anegdota mówi, że gdy w czasie okupacji hitlerowcy przeszukiwali mieszkanie artysty - salutowali przed portretem, który przedstawiał Solskiego jako Fryderyka. Pruski satrapa, architekt I rozbioru Rzeczypospolitej, lansując niemiecki pochód na wschód Europy, był bowiem wzorem dla Adolfa Hitlera.
Po wojnie tekstów Adolfa Nowaczyńskiego, endeka i entuzjasty faszyzmu w latach trzydziestych, nie wystawiano ze względów cenzuralnych. Dopiero w 1977 roku sięgnął po "Wielkiego Fryderyka" Kazimierz Dejmek w łódzkim Teatrze Nowym. Słynniejszy okazał się wtedy spektakl stołecznego Ateneum w reżyserii Józefa Grudy z kreacją Jana Świderskiego, przeniesiony do Teatru Telewizji. Nowaczyński (1876-1944) był człowiekiem nietuzinkowym. Odpowiadał m.in. za zaproszenie do Krakowa Stanisława Przybyszewskiego, a pomimo endeckich poglądów - znalazł się w szeregach Legionów Piłsudskiego. Polemizował z Sienkiewiczem i demistyfikował narodowe mity, uprawiając, jak powiedzielibyśmy dziś, sztukę krytyczną. Dlatego poznański spektakl odstaje od dzisiejszej propagandy, lansującej Polaków jako niezłomnych patriotów. Jest ważnym głosem w debacie o naszej historii i charakterze narodowym, którą Klata zaczął w krakowskiej "Trylogii" wg Sienkiewicza i wrocławskich "Termopilach polskich" Tadeusza Micińskiego.
Wspólnym mianownikiem "Termopil" i "Wielkiego Fryderyka" jest odwaga w mówieniu o największych słabościach Polaków. W utworze Micińskiego król Stanisław Poniatowski podejmował w 1787 roku, podczas zjazdu z Kaniowie, carycę Katarzynę, dawną kochankę. Próbował bezskutecznie uzyskać poparcie Rosji dla wzmocnienia Rzeczypospolitej (przed II i III rozbiorem), co symbolicznie kończyła rzeź Pragi i śmierć księcia Józefa Poniatowskiego. Nasz kraj był potiomkinowską wioską, atrapą państwa. W rozgrywającej się wcześniej, po I rozbiorze w 1772 roku, "powieści dramatycznej" Nowaczyńskiego głównym rozmówcą pruskiego króla jest biskup Krasicki. Jedna z najważniejszych postaci naszego Oświecenia, "książę poetów", autor Bajek i Monachomachii, po I rozbiorze, jako hierarcha warmiński, stał się lojalnym poddanym Fryderyka i nie buntował się patriotycznie przeciwko zaborcy. Widzimy go w Sanssouci, gdzie przy stole i podczas rozmów jest oddanym towarzyszem Fryderyka.
Tymczasem grany przez Jana Peszka siedemdziesięcioletni satrapa bez skrupułów wylicza wady i błędy Polaków. Trzeba podkreślić, że wybitny aktor nie bez powodu nigdy nie zagrał żadnej romantycznej roli: jest idealnym alter ego autora Wielkiego Fryderyka - racjonalistą, który w historycznym kostiumie krytykuje polski dryf przez wieki. Z typową dla siebie witalnością, a nawet błyskiem w oku, scena po scenie, nasyca ironiczną bezwzględnością monologi uderzające w zacofanie i lenistwo Polaków. Piętnuje korupcję, brak konsekwencji, a także samobójczą formę patriotyzmu, która przynosi same straty. Nic tak nie cieszy Fryderyka jak bunt polskich urzędników. Gdyby zostali na posadach - Prusy musiałyby im płacić odszkodowania za odwołanie ze stanowisk.
Jednak najboleśniej brzmi pytanie o to, jak można szanować Polaków, skoro nikt się ich nie boi. Nasi sąsiedzi mają skrajnie odmienną perspektywę naszej historii niż my: polski suweren jest dla nich słaby.
Nie bez powodu w uwerturze poznańskiego spektaklu, granej na pustej scenie, oglądamy nagiego człowieka z nogami podkurczonymi w odruchu strachu: rozedrganego, przerażonego bezwzględnością świata, jak nasciturus wyrzucony przedwcześnie z łona matki. Z ekranów telewizorów i głośników płynie Ueurope zespołu Noir Desir, którego wokalista Bertrand Cantat pobił ze śmiertelnym skutkiem przyjaciółkę - aktorkę Marie Trintignant. Można powiedzieć, że Klata z utworu o katastrofie Europy stworzył proroczy odpowiednik "Przygotowania" z Kordiana Słowackiego. Nagim mężczyzną jest "książę poetów polskich" - biskup Krasicki, który budzi się z koszmaru z pomocą totumfackiego Michała Mowińskiego (Wojciech Kalwat). Wymownie pozycjonuje biskupa sytuacja, gdy nagi zasiada na nocniku. To jedyny rodzaj tronu, jaki może objąć polski oficjel w końcu XVIII stulecia. Można powiedzieć, że Michał Kaleta, grając znakomicie nadwrażliwość połączoną z niepewnością i słabością, po założeniu na naszych oczach wytwornych szat jedynie performuje biskupa. Późniejszy prymas Polski jest zwykłym przebierańcem, bez większego znaczenia w polityce wielkich narodów Europy.
Jej zasady poznajemy, gdy z nadscenia opadają gigantyczne makaty z podobiznami drapieżników - niedźwiedzia, wilka, goryla. Również piosenka Petera Gabriela "Gra bez granic" - w szyderczej, niemieckojęzycznej wersji, podkreślającej naiwność pacyfistów - wskazuje, że znajdujemy się w centrum ludzkiego bestiarium, gdzie rządzą silniejsi. Biskup Krasicki nazywany jest lekceważąco przez Fryderyka "frizowanym szympansem". W kontrze do dworskich kompromisów sytuuje się Mowiński, konfederat barski. To prawda - jest bezkompromisowy, ale takich jak on polskich szlagonów Fryderyk określa pogardliwie "Irokezami", bo podobnie jak Indianie nie mają szans w starciu z potężnymi państwami. Nie ma ich ani po europejsku wykwintny Krasicki, ani sarmacki szlagon. Na tym polega polska tragedia.
Bohater Jana Peszka w podwójny sposób przynależy do zwierzęcego świata: jako drapieżny monarcha konsumujący kawał Polski i jako samotnik z opinią homoseksualisty, gardzący życiem w ludzkim stadzie. Jego jedynymi przyjaciółmi są psy. Dlatego gdy Peszek wchodzi na scenę z widowni, na jego mundurze widać plamy od tłustej psiej sierści. Można zauważyć podobieństwo munduru Fryderyka do garnituru głównego bohatera Ucha prezesa... Klata w ślad za Nowaczyńskim dotyka fundamentalnej dla historii Polski i Polaków kwestii: czy pragnienie "polskiej złotej wolności" da się pogodzić z marzeniem o mocnym państwie, rządzonym przez silnego przywódcę? Nowaczyński poparł włoski faszyzm. Klata natomiast unika jasnych deklaracji, świetnie wiedząc, jak łatwo silne przywództwo zamienia się u nas w karykaturę bądź operetkę. Raczej zarysowuje pole konfliktów, sam - niewykluczone - widząc się w roli niemal tożsamej z Krasickim, czyli twórcy, który doświadczył siły władzy. Jego pruski bohater był najpierw liberałem, przyjacielem Voltaire'a, potem stał się konserwatystą, a zmiana ta jest bliska naszej współczesności. Poznański spektakl z pewnością demaskuje naiwność Polaków, którzy również po 1989 roku uwierzyli w ideały bezwarunkowego europejskiego braterstwa. Fryderyk, co praktykuje także wielu polityków dbających obecnie o interes państwa (w tym Angela Merkel - patrz sprawa Nord Stream), głosi pochwałę narodowych projektów i walki o własne interesy. Fryderyk wyliczając koszty zakupów na królewski stół, przekonuje, że tylko ręczne sterowanie jest podstawą skutecznych rządów. Silną władzę buduje się poprzez system kar i koncesji. Ukrytych bądź transparentnych. Dziś oznacza to, że wiara w stuprocentową demokrację, wolną od silnego przywództwa, jest naiwnością.
Nie tylko biskup Krasicki, ale także inni polscy bohaterowie nie mogą się odnaleźć w rzeczywistości wolnej od sentymentów. Czterdziestominutowy, pierwszy z trzech aktów - gdy poznańscy widzowie oczekiwanie na gwiazdorskie wejście Jana Peszka muszą przedłużyć do aktu drugiego - koncentruje się wokół zakochanej polskiej pary. To Justyna (Monika Roszko), córka polskiego fabrykanta Gockovskiego i lejtnant Tadeusz von Krasicki (Konrad Cichoń). Tak jak Gockovsky zabiega o obecność na pruskim rynku bez sukcesu, co zapowiada suknia córki z pobitej porcelany, tak młodzi nie otrzymują zgody króla na ślub. Musi im wystarczyć długi pocałunek na proscenium, wypełniający całą pierwszą przerwę. Kołobrzeski szlagier grupy No To Co sugeruje: "Żołnierz dziewczynie nie skłamie, chociaż nie wszystko jej powie". Prawdę Nowaczyński wykłada następującą: "obcy" element w bezwzględnym pruskim świecie nie ma szans.
Skraje sceny wypełniają telewizory na stendach. Prowokują domysły, czy aktorzy nauczyli się ról do spektaklu, który trwa aż cztery i pół godziny. Zdarzają się nieznaczące zmiany szyku słów, ale multimedialny sufler nie jest aktorom niezbędny. Świetnie gra cała obsada, w tym Krystian Durman jako przebiegły Lucchesini z bielmem w oku, zaś Andrzej Szubski jako stateczny Hertzberg. Jednocześnie przekaz płynący z ekranów można śledzić jak gorące newsy na pasku programu informacyjnego. Największym jest informacja, że Jan Klata wywodzący swój teatr z popkultury, wideoklipu i remiksu - postawił, tak jak we wcześniejszym Weselu, na literaturę dramatyczną. Na scenie i na ekranach króluje słowo, a nie wideonarracja, mająca "urozmaicić" przekaz. Mało jest też żartów typowych dla wczesnych spektakli reżysera, choć generał von Zieten pojawia się w krzyżackiej zbroi. Czyżby Klata stawał się klasykiem?
O ile w spektaklu dominuje słowo, o tyle najmocniejsza scena podporządkowana jest muzyce. To pointa zwierzęcej wizji świata. Dwór zbiera się na pogrzebie ukochanego charta Fryderyka. Scenę i salę Polskiego przez ponad dwadzieścia minut przeszywa metafizyczna muzyka - reinterpretacja "Symfonii pieśni żałosnych" Henryka Mikołaja Góreckiego, dokonana przez saksofonistę Colina Stetsona. Dyktuje rytm żałobnego marszu dworaków. Zaś biskup Krasicki, recytując swoje bajki, z rosnącym przerażeniem uświadamia nam i sobie nieprzemijającą aktualność "Ptaszków w klatce". To epitafium dla marzeń o świecie równych sobie ludzi i narodów.
Jacek Cieślak
"Teatr"
9 lipca 2018