W konie!

Jan Klata stanął przed nie lada zadaniem - jak przedstawić dzieło literackie, szczególnie bliskie Polakom, które przez lata podnosiło na duchu, pokrzepiało serca i zagrzewało do boju? Odpowiedź jest prosta - odwrócić wszystko do góry nogami i rozprawić się z duchami naszej sarmackiej przeszłości

Czym jest teraz Trylogia? Starsze pokolenia będą uważały ją za rewelacyjną lekturę, znajdą się zapewne oddani fani , a młodzież będzie Sienkiewicza traktowała jako karę za wszystkie szkolne grzechy. Klata jest chyba gdzieś pośrodku, z jednej strony chce trochę powalczyć z Sienkiewiczem, a z drugiej chyba ma dla niego dużo sympatii, w związku z czym nie podszedł do tematu w sposób konwencjonalny, według standardów wyznaczonych przez Jerzego Hoffmana (zresztą nietrudno się doszukać małych szpileczek skierowanych w te słynne adaptacje), ale zrobił ze swojego spektaklu swego rodzaju wiwisekcję polskości, a wszystko to z dużym dystansem przy akompaniamencie współczesnej muzyki.

Już od początku znać, że spektakl nie będzie wiernym odwzorowaniem książek, na scenie stoją bowiem łóżka, które ewidentnie kojarzą się ze szpitalem (być może nawet psychiatrycznym), w których leżą bohaterowie i wyskakują z nich tylko po to, żeby odegrać swoją rolę. Bohaterów też nie oszczędzono, wszyscy są swoimi książkowymi przeciwieństwami, młodzi są za starzy (np. Jerzy Grałek jako Jan Skrzetuski czy „młodzieniec” Zagłoba - świetny Juliusz Chrząstowski), ładni są jakoś podejrzanie mało atrakcyjni, a jurni wojacy to po prostu gromadka starszych panów, którym bliżej do emerytury niż do wojaczki. I jak się nie śmiać z takiej bandy? Ale dobór aktorów to tylko drobny zabieg w porównaniu z tym jak Klata potraktował sienkiewiczowski język – niby bez większych zmian, ale w ustach takich aktorów jak Krzysztof Globisz (Kmicic) czy Anna Dymna, słowa nabierają satyrycznego wydźwięku. Górnolotne wywody wcale nie brzmią dumnie, a w scenach miłosnych wszystkie gorące wyznania wydają się być po prostu przykrywką dla delikatnego „świntuszenia”. 

Przez pierwsze dwie części spektaklu Klata rozprawia się z mitem Sarmaty, pokazuje nasz narodowy patriotyzm w sposób może niekoniecznie odkrywczy, ale zmuszający do refleksji. Czuwający obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, ambona, pospieszne zdrowaśki i wzywanie Boga w każdej problematycznej sytuacji - taki obraz wyłania się z „Trylogii”, całość jest tylko oklepanym symbolem bez większej głębi. Wszystko to wydaje się jeszcze bardziej komiczne w obliczu całkiem niedawnych afer religijno-politycznych. Polacy lubili szopki i to jak widać się nie zmienia. Oprócz tego reżyser atakuje sarmacki pociąg do szabelki, co rusz bohaterowie walczą z nowym wrogiem, nową zdradą, a kobiety rodzą kolejne pokolenia żołnierzy i tworzy się zamknięte koło. Uwypuklenie wszechobecnego pijaństwa nie pomaga nadszarpniętej legendzie Skrzetuskiego, Wołodyjowskiego i Kmicica.

Dopiero ostatni tom traci szaleńcze tempo narzucone przez poprzednie części, ale też doprowadza do niespodziewanego finału. Odniesienie do Katynia i powstania warszawskiego już nie wywołuje śmiechu, widzowie z powagą oglądają jak zmęczeni bohaterowie idą walczyć z kolejnym już, niezliczonym wrogiem.



Sonia Kaczmarczyk
Dziennik Teatralny
17 lutego 2011
Spektakle
Trylogia