W poszukiwaniu wiśniowego sadu

Paweł Łysak sięgnął po uznawany za najwybitniejszy dramat Antoniego Czechowa, „Wiśniowy sad” i przedstawił go na 33. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Wierny treści utworu w każdym jego aspekcie nie pozostawił wiele miejsca na niepokojące pytania czy niedomówienia. Z jednej strony to dobrze, możemy dzięki tej wierności obcować z Czechowem w czystej formie, z drugiej, trochę szkoda, bo niepokojące pytania, których tu brakuje, mogą niekiedy przynosić zaskakujące odpowiedzi.

Historia przedstawiona przez Łysaka na deskach teatru i opowieść Czechowa zbiegają się w jedno – widzimy dzieje wdowy Raniewskiej, która wraz z córką powraca zza granicy do ojczyzny, po tym jak została okradziona i porzucona przez kochanka. Niestety okazuje się, że majątek Raniewskich jest zadłużony, a jedyną szansą na wyjście z długów pozostaje sprzedaż starego wiśniowego sadu. Na to kategorycznie nie zgadza się Raniewska. I tu zaczynają się problemy. Czechow po mistrzowsku w swoim opowiadaniu ukazał społeczne przemiany ówczesnej Rosji – upadek szlachty i degenerację ziemiaństwa. Łysaka, z kolei, poprawnie przeniósł to na deski teatru. Sentymentalna walka o wspomnienia, którą prowadzi Raniewska jest osią całej historii. Anita Sokołowska gra wdowę odstającą od szybko zmieniającej się rzeczywistości – nieco oniryczną, czasem nawet trochę zblazowaną, żyjącą wspomnieniami, w których główną rolę odgrywa tragicznie zmarły syn i wiśniowy sad – miejsce słodkiego czasu dzieciństwa. Nic więc dziwnego, że zarówno ona, jak i cała rodzina Raniewskich, szukają innego sposób na zaradzenie finansowym problemom.

I tak oto w całej sztuce aktorzy próbują zaradzić nieuchronnemu nieszczęściu, a to wszystko na tle trudnych relacji rodzinnych, nieuporządkowanych spraw, zawinionych żalów i nieutulonych bóli. Obsada „Wiśniowego sadu" nie powala na kolana, ale nie jest też zła. Niemniej jednak brakuje wyrazistych postaci, poza jedną. Jest nią Łopachin, w którego wcielił się Piotr Stramowski. Zbudował on kreację niezwykle interesującą, bardzo intensywną, pełną kolorów i życia. Choć nie wszystkim widzom może przypaść do gustu jego postać, to on sam na scenie wydobywa z niej wszystko to, co najważniejsze – kompleks niskiego pochodzenia, bardzo wielkie ambicje, życiową zaradność i przede wszystkim dążenie do celu za wszelką cenę. Łopachin Czechowa jest żywy, prawdziwy, tak bardzo ludzki, że bliski każdemu. Łopachin Łysaka jest na szczęście podobny. Największym rozczarowaniem okazała się wdowa Raniewska. Nie udało się Anicie Sokołowskiej stworzyć kreacji na miarę swoich aktorskich umiejętności. Postać wdowy jest w jej intrpretacji kobietą tak bardzo nieporadną i zagubioną, że nawet gdyby przez całą sztukę spała pośrodku sceny, nikt i tak nie zwrócił by na nią uwagi. Szlachta w ujęciu Czechowa maja w sobie cechy zbędnych ludzi (motyw literacki popularny w XIX-wiecznej literaturze rosyjskiej), a rosyjski „lisznyj czelawiek" to nie osoba, której nie ma. To postać krzycząca z bólu i cierpienia, niezgadzająca się na zastaną rzeczywistość. Tak jak Raniewscy niezgadzający się na sprzedaż ukochanego sadu. Dlatego szkoda bardzo, że wdowa Raniewska nie krzyczy tylko niewyraźnie mamrocze.

Na uznanie zasługuje scenografia Barbary Hanickiej – jedna z najlepszych przedstawionych na tegorocznych 33. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Dwie zbiegające się ściany z mnóstwem drzwi, lampy rzucające słabe światło. Domostwo Raniewskich przypomina labirynt pełen nieodgadnionych miejsc. Na pozór solidne i zadbane, po bliższym spojrzeniu prezentuje rozkład, stając się symbolem początku końca szlacheckiej rodziny. Dzięki scenografii niezapomniane pozostają sceny na sianie (ostatnie próby sielankowego życia), wspaniały bal przemieniający się w tragikomiczną farsę i ostatnia, najbardziej przejmująca scena, w której rodzina opuszcza ukochany majątek, a syn chłopa pańszczyźnianego wprowadza w nim nowe porządki.

Ta propozycja bydgoskiego Teatru Polskiego jest na pewno interesująca, ale nie zaskakuje. Wydaje się, że reżyserowi zabrakło trochę odwagi, by chociaż trochę odejść od klasycznego Czechowa i spróbować stworzyć sztukę, której temat zmusza do pytań o współczesność. „Wiśniowy sad" rosyjskiego pisarza jest utworem ponadczasowym, tego Łysakowi nie udało się pokazać w swoim przedstawieniu. A szkoda, bo dobra sztuka to sztuka, po której obejrzeniu widz zadaje sobie więcej pytań niż zwykle.



Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
20 maja 2013
Spektakle
Wiśniowy sad