W przeciwieństwie do relacji, patriarchat i dewocja mają się świetnie...

„Tartuffe" a nie „Świętoszek" bo jak mówi Krzysztof Jasiński tytuł to podstawa. Na otwarcie sezonu w Teatrze Scena Stu zaserwowano nam premierową klasykę Moliera w reżyserii Krzysztofa Pluskoty. Reżyser przyznaje, że nosił w sobie ten dramat od dawna.

Choć tekst „Tartuffe'a" pochodzi z XVII wieku jest jak najbardziej aktualny dzisiaj, szczególnie w nieco odświeżonej, niż ta znana ze szkół (przekład Jerzego Radziwiłowicza) wersji językowej. Spektakl nie jest upolityczniony, pozostaje blisko Moliera karykaturując i ośmieszając postawę naiwnego zaślepienia, która dla Orgona (Maciej Wierzbicki) staje się przyczyną klęski. Bo Pluskota nie oferuje nam szczęśliwego zakończenia i w tym jego realizacja zdaje się spotykać z życiem.

Fabuła i postaci są w mniejszym lub większym stopniu znane, podobnie tematyka, jednakże tym, co na otoczonej z trzech stron przez publiczność Scenie Stu rzuca się najbardziej w oczy jest rozpad rodzinnych więzi i problemy psychiczne poszczególnych mieszkańców tego domu, a jest to zdecydowanie dramat czterech ścian.

Otwierająca sekwencja scen jest nieco zagadkowa w z gruntu tradycyjnej realizacji dramatu. Zaczyna się od niepokojących nocnych spacerów Elmiry (Marii Seweryn) i jej córki Marianny (Martyna Solska) do barku. Te smutne obrazki symbolicznie pokazują beznadziejną, zdegradowaną pozycję stłamszonych ofiar opresji ze strony ojca i władcy domu, którego miłość i szacunek jest skierowany jedynie w stronę Tartuffe'a (Andrzej Deskur) i ewentualnie matki, zaślepionej dewotki- Pani Pernelle (Aldona Grochal). Żona i córka są świadome nieszczęścia jakim jest dla domu przybysz, jednakże nie jest w ich mocy zatrzymanie katastrofy. Marianna staje się tragiczną i upodloną ofiarą tyrani oszalałego ojca, zaś Elmira przypomina postać Kasandry- wieszczki, której prawdziwym proroctwom nikt nie dawał wiary, osoby wyczerpanej, wyalienowanej na progu szaleństwa. Pluskota zdaje się prezentować właśnie je, jako prawdziwe ofiary Tartuffe'a i Orgona. Można zastanowić się kto w tym domu jest prawdziwym oprawcą? Dla mnie odpowiedź jest tylko jedna i raczej niekanoniczna.

W kolejnych scenach następujących po pantomimie alkoholizmu widzimy opętańczą gonitwę członków rodziny Orgona, jego przyjaciela Kleanta (Marcin Zacharzewski) i służącej Doryny (Daria Polasik-Bułka). Jest to obraz o charakterze surrealistycznym, będący w kontraście do raczej realistycznego przedstawienia spektaklu. Zdaje się obrazować chaos jaki zapanował w domu, jak gdyby ten nowy, silny element jakim jest Tartuffe'a zmącił pozorny porządek stawiając rodzinę na głowie. A może właśnie obnażając jej istniejący już rozpad, zatrzymany jedynie przez ściany posiadłości? Czy bez nich pozostaną całością? Takie pytanie rodzi się po obejrzeniu tej z gatunku komedii, w praktyce tragikomedii. Gdyż nie brakuje w spektaklu komizmu i momentów, w których śmiejemy się w głos, choć czasem śmiech ten jest gorzki lub zbyt niesmaczny, by przejść przez gardło np. w pierwszej scenie napastowania Elmiry przez Tartuffe'a. Tu warto powiedzieć, że Andrzej Deskur w roli świątobliwego obłudnika-erotomana jest genialny, zaś wisienką na torcie stanowi fizyczna warstwa tej postaci: ciągłe i charakterystyczne napięcie i drganie ciała skoncentrowane w głowie, jakby maska którą nosi świętoszek strasznie go uwierała. Zaś Maria Seweryn w duetach z Deskurem działa szczególnie barwnie, umiejętnie i w godny pochwały, zniuansowany sposób odsłaniając umysł, motywacje i uczucia Elmiry, w pozostałych scenach głównie wyniosłej i zblazowanej, trzymającej dystans wobec aktualnych wydarzeń.

Postaci zachowujące zdroworozsądkowe podejście to Kleant i Doryna, oboje przybywający do rodziny z zewnątrz- jako przyjaciel i służąca. Roztrzepany i pocieszny Kleant Marcina Zacharzewskiego stanowi promyk dobra i życzliwości, który osładza gorzkie uczucia i przemyślenia po wyjściu z „Tartuffe'a", kreacja zdecydowanie przyciągająca uwagę. Natomiast sama Doryna Darii Polasik-Bułki to najczystsze feministyczne złoto i aktorsko absolutna gwiazda tego spektaklu. Zdaje się być jedyną normalną osobą w domu wariatów, dziarsko i twardo stąpającą po ziemi. Kunszt widzimy w ruchu, geście słowie i mimice. To że sama postać jest napisana pozytywnie to jedno, to jak Polasik- Bułka ją ożywia to majstersztyk.
Warto również wspomnieć o scenie kłótni pomiędzy Marianną a Walerym (Aleksander Raczek), w której świadkinią i mediatorką jest Doryna. Raczek do perfekcji opanował wejście Walerego, fasonem, postawą i mimiką śmiesząc do łez. W samej kłótni mamy szansę zobaczyć nieco pazura potulnej i raczej żałosnej Marianny. W tej scenie Solska wykorzystuje szansę by pokazać nieco charakteru i dumy Marianny. Całość wypada niewinnie i zdecydowanie komicznie. Jedna z bardziej udanych komediowych scen produkcji (pozbawiona przemocy i mroku, jakimi naznaczone są konfrontacje Tartuffe'a, Elmiry i Orgona).

Reasumując spektakl od strony reżysersko-aktorskiej broni się na całkiem przyzwoitym poziomie, zaś charakterystyczna Scena Stu jest w tym układzie sporym sprzymierzeńcem skracającym dystans między aktorami a widzem, czyniąc nas gośćmi w dysfunkcyjnym domu Orgona. Stroje są dość neutralne, dobrze wpisują się w koncepcję eleganckiego domu. W minimalistycznej scenografii konstruującej wnętrze wyróżnia się rzeźba głowy zasłaniającej usta w geście dyskretnego uciszenia. Koresponduje ona z treścią sztuki na wielu poziomach, tu każdy sam niech zastanowi się kto, dlaczego i przez kogo zostaje uciszony.

Warto się wybrać, szczególnie jeśli ktoś nie widział jeszcze tego dzieła na scenie. Nie zostaniemy zszokowani techniką „wykonania", „bo to nie jest teatr eksperymentalny". Natomiast mamy szansę z bliska przyjrzeć się problemom, na które może częściej zwrócimy uwagę poza deskami teatru, a przy tym pośmiejemy się z głębi brzucha.



Krystyna Wiktoria Szkaradek
Dziennik Teatralny Kraków
21 września 2022
Spektakle
Tartuffe