W roli inteligenta

Od 1975 roku Emigranci Mrożka ciągle goszczą na polskich scenach. Powracające w różnych wariantach napięcie "lud-elity", kolejne fale polskiej emigracji (czasem dzielonej mniej lub bardziej słusznie na polityczną i zarobkową), wreszcie fakt, że do wystawienia dramatu wystarczy dwóch aktorów - to kilka z licznych możliwych powodów popularności tekstu o dwóch Polakach siedzących w piwnicznej klitce, gdzieś daleko od domu

Na początku XXI wieku emigracja zarobkowa stała się zbiorowym doświadczeniem kolejnego pokolenia Polaków, dyskusje o pojęciu wolności – bo to między innymi o niej rozmawiają bohaterowie sztuki – są zawsze na czasie. Najnowsza, nowohucka inscenizacja Emigrantów –  w reżyserii Wiktora Rubina – nie traktuje jednak o Polaku-wiecznym tułaczu, nie mówi też o niewolnictwie czy wolności, politycznej czy „duchowej”. Owszem, Rubin i dramaturżka Jolanta Janiczak zrobili spektakl o polskiej inteligencji – jednak znów nie o tym, jak to „mędrek” dogadać się nie może z „chamem”. Emigranci z Teatru Łaźnia Nowa są przedstawieniem o tym, w jaki sposób kategorie „inteligencji” bądź „ludu” konstruowane są jako społeczne role i wprzęgane w mechanizm sprawowania symbolicznej władzy.

Publiczność siada w kręgu – jest kameralnie i egalitarnie, nie ma pierwszych i ostatnich rzędów, nie ma środka i miejsc na uboczu. Krzysztof Zarzecki przechadza się między foyer a przestrzenią sceniczną, na głowie ma papierową czapkę z napisem „Inteligent AA”. Jego antagonistą, proletariuszem XX, jest Mariusz Cichoński – naturszczyk. Dialektyczne napięcie między zawodowym aktorem a amatorem pracuje tu co najmniej równie intensywnie, co wpisany w sztukę Mrożka antagonizm społeczny. Do zwyczajowej dwójki emigrantów dołącza suflerka. Podaje ona tekst, który rwie się i Zarzeckiemu, i Cichońskiemu; w końcu zaś wkracza na scenę, wchodząc w jedną z ról. Społeczne i sceniczne role odklejają się od aktorów.


W drugiej połowie spektaklu Rubin stosuje prosty, bardzo znaczący zabieg. Dochodzi do zamiany – Zarzecki staje się proletariuszem XX, a Cichoński inteligentem AA. „Inteligenckość” okazuje się nie być jakimś nimbem duchowego szlachectwa czy post-szlachectwa, odziedziczonym po przodkach razem z kapitałem kulturowym – które to rozumienie powraca we wciąż budzonych do życia upiornych sentymentach za inteligencją „prawdziwą, przedwojenną”. Bycie inteligentem nie jawi się u Rubina również jako etos społecznego zaangażowania, twórczego i odpowiedzialnego udziału w pracy kształtowania rzeczywistości. „Inteligenckość” jest rolą, atrybutem – jak papierowa czapka właśnie, która zdobyta w sprzyjających warunkach pozwala zgrabnie przypasowywać do rzeczywistości gotowe i wygodne formuły. Rubin za Mrożkiem wyciąga ich cały katalog – obłudna i protekcjonalna chłopomania idzie tu w zawody z estetycznym arystokratyzmem, postawy polityczne sprowadzającym do „kwestii smaku”…

Sprowadzając tożsamości bohaterów do społecznej funkcji, miejsca zajmowanego w – niby to  zawieszonej już przez sytuację emigracji – hierarchii, Rubin idzie wbrew przyjętemu w tradycji myślenia o Emigrantach przekonaniu, jakoby XX i AA byli pierwszymi „realnymi” postaciami w dramaturgii Mrożka – nie zaś typami czy po prostu reprezentacjami pewnych idei, biorącymi udział w scenicznej grze. Jeszcze istotniejsze przesunięcie związane jest z zakończeniem spektaklu. Zamiast odgrywania kończącego dramat chrapania plebejusza i szlochu inteligenta – oznak trwającego podziału niemożliwego do zasypania, wykonawcy rozbierają konstrukcję z wysokich stelaży, odgradzającą ich (oraz widzów) od rozległej przestrzeni teatru. Koło, w którym nieustannie tańczą ze sobą „pan” i „cham”, zostaje rozerwane. Wychodzimy z zaklętego kręgu.



Witold Mrozek
Krytyka Polityczna
10 czerwca 2011
Spektakle
Emigranci