W teatrze nie ma nic gorszego niż żywy autor

Sam zacząłem ostatnio zastanawiać nad tym, czy na przykład śląska kultura powiedziała już wszystko, co najważniejsze, co ma do powiedzenia. Być może wypowiedzieliśmy już nasze emocje, naszą pamięć, nasz ból i radość, ale dziś śląskość nie ma już swoich wielkich białych plam, grossowskich tematów, które by nas poruszyły.

Ze Zbigniewem Rokitą, dramaturgiem, eseistą i dziennikarzem rozmawia .

Krystian Węgrzynek: Rozmawiamy niedługo po premierze monodramu "Kocham Cię proszę pana". Czy teraz, kiedy na scenie teatralnej zmaterializował się twój trzeci tekst, poczułeś się współczesnym dramaturgiem?

Zbigniew Rokita - Mój pierwszy zawód to redaktor. To dużo bezpieczniejsze określenie wobec takich tytułów jak „pisarz" czy „dramaturg" - Różewicza czy Witkacego. Choć jasne, pisząc dramaty pewnie jestem dramaturgiem, ale wolę myśleć o sobie jako o dramaturgu intuicyjnym - gdy zaczynałem pisać dla teatru, nie byłem teatru miłośnikiem, nie czytałem w życiu zbyt wielu dramatów itd. Początkowo napisanie sztuki miało być jednorazową fanaberią i skokiem w bok, a później napisałem trzy, jakoś luźno ze sobą związane przez osadzenie akcji w Ostropie, sztuki i ukułem sobie na wyrost frazę Trylogia Ostropska. Choć, jak widziałeś, monodram z Ostropą nie ma wiele wspólnego.

Chwileczkę! Basia, bohaterka monodramu, jest z Ostropy!

Zdanie „Jestem z Ostropy" wypowiada bohaterka tylko raz, ale bez szczególnej miłości do tego miejsca. Zresztą pamiętam minę Roberta Talarczyka, kiedy mi powiedział, że po lekturze "Kajś" zajrzał do Ostropy, bo pomyślał, że trafi do innego świata, do kajsiowego Macondo. Tymczasem nie zobaczył tam nic specjalnego - tylko ulicówkę, jakich tysiąc na świecie.

Skoro zamykasz cykl o Ostropie, to znaczy, że będziesz pisał dalej dla teatru, ale inaczej?

Będę pisał, ale pewnie nie tak często. W bardzo krótkim czasie - to będzie z tysiąc ileś dni - wystawiono trzy moje sztuki. A nie chcę pisać zbyt dużo, myśli się muszą uleżeć, trzeba znaleźć nowe języki, inaczej byłoby to pójście na skróty. Chciałbym pisać sztuki, ale o czymś innym, a na pewno jak najmniej o Śląsku.

To zacznijmy od początku: "Kajś" i "Nikaj" były pomyślane jako awers i rewers tej samej rodzinnej opowieści? W obu tekstach pojawiają się Hajokowie.

"Nikaj" zaczęło powstawać wtedy, kiedy Robert Talarczyk doszedł do wniosku, że "Kajś" nie da się wrzucić na scenę. Wtedy poprosił mnie, żebym napisał coś innego. I zawsze będę to podkreślał, dużo mu teatralnie zawdzięczam. Pierwsza wersja "Nikaj" była potworna. Robert sporo mnie nauczył, pomógł mi stać się, niech już będzie, dramaturgiem. Gdy skończyliśmy pracę nad "Nikaj" powiedział, że to dopiero pierwszy wspólny lot i rzeczywiście fruniemy już jakiś czas. A "Kajś" z kolei wyniknęło z wielkiego pragnienia porządkowania świata wokół, zrozumienia swojej społeczności, nawet jeżeli to społeczność wyobrażona; bo ja w Ostropie pewnie nigdy nie spędziłem więcej niż dwie godziny. Tam nie dasz rady spędzić więcej czasu, chyba że się wybierasz na dłuższe nabożeństwo do kościoła lub masz rodzinę, której ja tam nie mam. Jedyny raz pobyłem tam dłużej, kiedy poszedłem do baru Gruszka. A tam się da spędzić tyle czasu, ile się chce... Można jeszcze pojechać na mecz Carbo Gliwice; ja byłem raz, w dzieciństwie. Moi przodkowie wyprowadzili się z Ostropy gdzieś na przełomie lat 50. i 60. Teraz o ostropskich dziejach moich przodków dowiaduję więcej, bo przywilejem tego, że ktoś cię czyta, jest to, że czasem czytelnicy opowiadają te historie dalej za ciebie, tj. wysyłają swoje wspomnienia. Po Kajś dostałem ogromną ilość materiałów o mojej rodzinie, o moich przodkach... Niedawno było to np. zdjęcie prapradziadka Urbana Kieslicha.

"Kajś" kończy się przejmującą historią o babci Marysi i o jej pochodzeniu. A w teatrze opowiadasz o Hajokach na wesoło. I w tym sensie pytam, czy to jest awers i rewers tej samej opowieści o wiecznym trwaniu Ślązaków.

Opa [bohater "Nikaj" - KW] mówi: „Tyle mi się ojczyzn przez życie przewinęło". I to być może jest dobra fraza w fikcji, ale jaki byłby z niej początek "Kajś", reportażu? Wielu czytelników przy "Kajś" się śmiało. I dobrze, bo są różne śmiechy: jest szyderczy i jest oczyszczający. Ale też wiem, że gdybym przekroczył jakąś granicę, naciągnął ten nawias, za dużo bym tam luftu wpuścił, zbyt wiele dodał humoru, to być może jakieś osoby nie potraktowałyby tego poważnie. Nad językiem trzeba panować, do słowa pisarz powinien mieć słuch jak muzyk do muzyki. Teatr dał mi więcej wolności niż reportaż. Po pierwsze: w "Nikaj" mogłem wystrzelić się z moich innych myśli, czy może raczej polityczno-knajpianych opowieści, żartów, wyolbrzymień, marzeń. Po drugie: poczułem taką ogromną wolność, że ja wreszcie mogę napisać sobie, co chcę. Nie przymierzałem się do pisania fikcji, ale kiedy Robert dał mi na to przestrzeń, to okazało się, że cały plankton obrazów i obrazków, które latami gromadził mi się z tyłu głowy, nie tylko o Śląsku, zaczął ożywać.

Z tego pasma rejestrów powstały Weltmajstry? Pisałeś w "Kajś", że tata cię wychowywał na kibica Górnika Zabrze.

Ojciec wychowywał mnie na Żabola w latach 90., w tych trudnych czasach, kiedy Piast nie istniał. I pod koniec życia, gdy Piast zaczął odnosić sukcesy, stanął przed dylematem: za kim kibicować? Choć może mu to imputuję, chyba do końca został kibicem Górnika. Mistrzostwa Piasta z 2019 roku nie dożył, co może i mu dylematów odjęło.

I w takiej atmosferze wyrastałeś na gorliwego wyznawcę futbolu...

Kibicowałem dwukrotnie. Najpierw w dzieciństwie, między finałem Ligi Mistrzów Bayern Monachium - Manchester United w 1999 roku, a finałem Milan - Liverpool w 2005 roku.

To ten z tańcem Dudka w serii karnych?

Ten sam. Potem jakoś o fusbalu zapomniałem, pochłonęły mnie inne rzeczy: podróże, kultura rosyjska, książki. Mój powrót do kibicowania zaczął się w 2010 roku, gdy oglądałem film Skrzydlate świnie. Słabe to było, ale coś drgnęło... Postanowiłem znów być kibicem, ale musiałem sobie to skonstruować w głowie, zajęło mi to dobrą dekadę. Mieszkałem w tamtych galicyjskich czasach przy Stadionie Cracovii - a Śląsk był wtedy daleko, nie interesował mnie - więc spróbowałem być krakowskim kibicem. Później było sporo pracy intelektualnej, czytanie wielu książek i pchanie się na te stadiony nawet wtedy, kiedy mi się nie chciało, żeby to na nowo pokochać - bo pamiętałem z dzieciństwa, jak cudownym amokiem jest amok kibicowski, chciałem kolejny raz ćpać sport. Teraz znowu szaleję na punkcie piłki nożnej, ale już nie odzyskałem tej czystości dziecięcej. Może za dużo rozumiem, widzę, jakie umowne to wszystko - tych lubisz, tych nie lubisz, a ostatecznie pozostajesz plemienny. O tym też są Weltmajstry.

Ale przecież Twoje doświadczenia nie przeniknęły tak bezpośrednio do Weltmajstrów. Tu już skroiłeś sztukę specjalnie dla wykonawców. Każdy bohater jest fanem innego piłkarskiego klubu, każdy wygłasza osobny monolog.

Tak, bez monologów Weltmajstry byłyby znacznie bardziej płaskie. To się okazało w czasie prób, bo spektakl jest zawsze pracą zbiorową. Monologi wymyśliła np. Basia Lubos, gdy jedliśmy śniadanie przed próbą do "Nikaj". Kiedy pisałem Weltmajstry, to znałem się dobrze z aktorami, a z Robertem, Basią i Darkiem nawet jeżdżę na mecze. Ta wiedza o nich pomogła. Na przykład monolog dla Darka Chojnackiego jest inspirowany jego biografią. On naprawdę na trzecie ma Gabriel po Batistucie. Z Robertem było podobnie, a znów monolog Mirka to fikcja, To mi się ogromnie spodobało, żeby mając ten komfort znajomości części aktorów, bazować na ich doświadczeniach i pisać im tekst, w którym oni lepiej by się rozmościli. Więc tak: koncepcja była w wielu aspektach moja, oparta na moich przeżyciach, ale wypełniona i doświadczeniami aktorów. To prawda, że to jest mocno skrojona opowieść - dużo w niej rzeczy właśnie im dedykowanych. Weltmajstry wzięły się też z poczucia, że szybko muszę wymyślić następny projekt, żeby oni mi nie uciekli; bałem się, że moja przygoda z teatrem skończy się na Nikaj.

Ale po premierze "Nikaj" dostałeś Nike i wszystko potoczyło się szybciej.

W 2021 roku, roku, gdy na kilka miesięcy przed Nike przeniosłem się po kilkunastu latach z Galicji na Śląsk, myślałem, że nadal będę zajmował się tym, czym dotychczas, czyli sprawami międzynarodowymi, głównie Europą Wschodnią. Trwała jednak pandemia, trudno było wyjechać, a i ja zacząłem zapadać się w Śląsk jak w ruchome piaski. Po przeprowadzce "Nikaj" było jedyną rzeczą, która mnie wiązała z tym miejscem. I ta perspektywa: przychodzić do teatru na półtora miesiąca prób, codziennie, po 10 godzin. Tylko raz się nie pojawiłem, bo musiałem pojechać na spotkanie autorskie do Świnoujścia i szybko wróciłem nocnym pociągiem, więc nie było mnie tylko jeden dzień. A aktorzy się oburzyli, bardziej w odruchu serca, niż z rozsądku...

Praktycy sceny chyba jednak nie przepadają za obecnością autora na próbie.

Wiadomo, nie ma nic gorszego niż żywy autor. Czepia się. Mi mówili na domiar złego, że żaden autor nie miał nigdy tak dobrej frekwencji na próbach. Obecny byłem też na próbach do Weltmajstrów, ale już w przypadku Kocham Cię proszę pana usunąłem się; bywałem, ale rzadko, to była przestrzeń Basi i Roberta.

Ty mówisz o takich doświadczeniach osobisto-teatralnych, a przecież one wyrastają też z Twoich reporterskich obserwacji. Pamiętam chociażby Twój fantastyczny opis meczu Pendżabu z Abchazją w Królach strzelców. Ten futbol staje się chyba dla ciebie i twoich bohaterów nie tylko rozrywką, ale i epifanią?

Wydaje mi się, że właśnie na stadionie wiele osób istnieje intensywniej, że często człowiek jest tam kimś, kim chciałaby być, a gdzie indziej nie potrafił. Tam się wszystko wydarza najbardziej. I o tym jest fragment, który wypadł z Weltmajstrów. Jedna z postaci mówiła w nim ze strachem, że my kibice, poza tą knajpą, jesteśmy nikim. Bo kiedy tu przechodzimy, dokładnie rozumiemy, jakie są ustawienia społeczne między nami - kto kogo ma nienawidzić, kto kochać. A kiedy wyjdziemy za tę bramę, to niewiele rozumiemy, jesteśmy słabi, zagubieni. Fusbał potrafi człowieka przemnożyć, przekształcić w coś większego. A czasem i podzielić. Ja np. wiem, że kiedy zbliża się Euro, kiedy grają Polacy, to ja nigdy nie staję się tak bardzo Polakiem jak wtedy. I zostaję na krótki czas polskim nacjonalistą. Ale z drugiej strony cieszę się, gdy Polacy wcześniej odpadają, bo wtedy mogę przestać im kibicować i zacząć oglądać piłkę.

Mówisz o bezbronności kibiców po opuszczeniu baru Wunderbar, ale bynajmniej bezbronna w Twoich sztukach nie jest kobieta! A właśnie! Czy Regina w "Nikaj", Basia w "Weltmajstrach" i Basia w Twoim ostatnim monodramie to jest ta sama postać?

Dzieje milczą się na ten temat, czy dwie Barbary z drugiej i trzeciej sztuki to jest ta sama postać. Może tak, może nie. Nie było to pisane z taką intencją. A może puszczamy oko, że tak?

A kim jest bohaterka monodramu Kocham Cię proszę pana? Uwaga, uderzę Goethem: „wieczną kobiecością"?

Ludzie pytają, czy to jest autobiografia Barbary Lubos. Nie jest. To jest tak jakby Basie namalował Jan Matejko, potem na podstawie obrazu Matejki powstał obraz Edwarda Hoppera, potem na podstawie Hoppera, Erwina Sówki, potem na podstawie Sówki Salvador Dali, a później, na podstawie Dalego, ja bym sobie musiał Basie wyobrazić. Czy to jest konkretna kobieta? Nie, nie jest. Nawet nie wiem, czy to opowieść bardziej o kobietach niż o mężczyznach. Może komuś się to wydać ryzykowne, że facet w świecie mansplainingu zaczyna opowiadać, co to znaczy, że kobieta potrzebuje miłości. Ale jest takie marzenie twórcy, żeby to, co zrobi, miało jakiś wymiar uniwersalności, żeby się w tym różni ludzie znaleźli, nie tylko tej czy innej płci. Poza tym to było też dzieło wspólne z Basią w tym sensie, że oparte na dwóch latach przeróżnych rozmów.

To może Helena Trojańska? Bridget Jones?

Tytuł jednego z tytułów prasowych na ten temat brzmiał To nie będzie śląska Bridget Jones. I nie jest. To Barbara, bez łatwych analogii.

A do czego jest ci potrzebna postać sąsiadki Irenki? Bo skoro Basia mówi pięknym językiem polskim o miłości, to odtwarzanie rozmów z Irenką jest takim komicznym interludium, które ma budować kontrapunkt? Bo czy wyobrażasz sobie sztukę, w której Irenka przeżywa prawdziwe, egzystencjalne, miłosne dylematy po śląsku, a żartobliwe kwestie wypowiada się po polsku?

Pytasz, czy słysząc śląszczyznę nie mamy tego domniemania, że od razu musi być śmieszne?

Właśnie tak!

I tu wracamy do początków śląskiego teatru - tak komediowo odbierany był często Cholonek. Janosch chciał także pokazać, że Ślązacy są koniunkturalistami, uwikłanymi w totalitaryzm, którzy przejmują majątek po Żydach. I w 2004, i nadal, społeczeństwo śląskie, nie przegadawszy swojego udziału w nazizmie i sytuacji - o których chce głównie pamiętać w świetle stycznia 1945 roku, myląc przyczynę ze skutkami - być może wyłożyło się na tym, że to jest po śląsku. A to się nie zmienia! Widziałem w Korezie Byka i słyszałem jak w przejmującym momencie - kiedy pada dramatyczne przecież wyznanie „Ale jo jest po Rusie" - duża część widowni się śmieje.

I ja byłem na "Byku", na którym słyszałem takie dziwne śmiechy.

Wiele osób ma domniemanie, że kiedy słyszy śląski, to będzie śmieszne. I często się na tym wykładamy, łącznie ze mną. A skoro mnie pytasz o tony poważne: marzy mi się, żeby robić jak najwięcej śląskiej sztuki, która nie miałaby załatwić żadnej ważnej sprawy. Bardzo bym chciał, żebyśmy mieli Rodzinę Soprano, żebyśmy mieli śląskie Twin Peaks, żebyśmy mieli Breaking Bad. Nie wiem, czy śląskie, czy po śląsku, to rzecz może i drugorzędna. Słowem: potrzebujemy bardzo dobrej popkultury, która nie jest ani śmieszna w sposób nachalny, ani asertywnie walcząca o czyjeś prawa, czy pamięć.
Tymczasem my ciągle jeszcze odrabiamy w teatrze obowiązkowe lekcje z dziejów śląskiej tożsamości.

I potem masz to, że po śląsku załatwiasz sobie sprawy, a odpoczywasz po polsku.

No tak (śmiech). Bo kultura śląska jest na ogół albo rozleniwiająca albo wymagająca wzmożenia. Bo czasami ten Śląsk jest takim hemoroidem, który mnie czasami już męczy. Toczymy też wiele dyskusji, które już są rozstrzygnięte na poziomie faktów, a wciąż trwają na poziomie oswajania się z tymi faktami. Wiemy np., że śląszczyzna udźwignie wszystko, co zechce: od Ajschylosa po kabarety. Teraz jasne, dobrze by było, gdyby państwo uznało śląski za język - choć widzę też płynące z tego zagrożenia - ale przede wszystkim my sami musimy uznać śląszczyznę, poza tym, że walczymy, że chcemy, by się stała językiem regionalnym. Ale ryzyko jest takie, że kiedy skończymy, kiedy już ten status będziemy mieli, jak Serbowie Łużyccy w Niemczech, kiedy będziemy mieć wszystko, to boję się, że uznanie nas może okazać się nie naszym sukcesem, a porażką. Nie zakończy to starań o śląski, a raczej spotęguje pracę. Może okazać się wówczas, że byliśmy dobrzy w romantycznej walce, a jesteśmy słabi w pozytywistycznej pracy. Może nigdy nie będzie lepiej niż dziś, może będzie tylko gorzej. Nie wiemy jeszcze tego.

Sam zacząłem ostatnio zastanawiać nad tym, czy na przykład śląska kultura powiedziała już wszystko, co najważniejsze, co ma do powiedzenia. Być może wypowiedzieliśmy już nasze emocje, naszą pamięć, nasz ból i radość, ale dziś śląskość nie ma już swoich wielkich białych plam, grossowskich tematów, które by nas poruszyły.
Jesteśmy więc w momencie, gdy okazuje się powoli, czy jeśli kultura śląska ciekawie opowiedziała swoją przeszłość, to na ile podoła z opowiadaniem o teraźniejszości i przyszłości. Ale także - czy jest kulturą wsobną, która sprawy załatwia tylko z samą sobą, czy może będzie - w kolejnych latach, w momencie rozkwitu - mieć wiele do zaoferowania kulturze polskiej i szerzej europejskiej.

Mówisz o białych plamach. To może opowiedzmy historię o Ślązaku, który jest strażnikiem Auschwitz...

Po pierwsze: musielibyśmy najpierw dogadać się, kogo zapraszamy do naszej śląskiej wspólnoty wyobrażonej. Bo przecież deklaracja złożona 80 lat temu „Jo jest Slonzok" znaczy w ogóle co innego niż dziś. Po drugie: to nasza wygodna niekonsekwencja. Weźmy sprawę śląskich noblistów, w której stosujemy kryterium terytorialne. W ten sposób bierzemy wszystkich jak leci, łącznie z Tokarczuk. A Polacy mają jednak kryterium etniczne i dlatego takiego Singera do grona swoich laureatów nie włączają. A Ślązacy są po prostu wygodni, bo Donnersmarck wtedy jest Ślązakiem, kiedy robi nowoczesne osiedle patronackie z kanalizacją i buduje potęgę, a kiedy już te interesy wspierają przemysł Rzeszy, no to nie jest nasz; wtedy oczywiście: „Niemcy to zrobili". A my się zamykamy w naszej plebejskiej wiosce Asterixa i udajemy, że z naszą czasowością nie mamy problemu. Z jednej strony chcemy zaprosić tu wszystkich: i mieszczan, i arystokrację, i tak dalej; rozszerzać wspólnoty o inne klasy, asie się nimi. Ale z drugiej strony potrafimy się w sekundę zdeklasyzować i mówimy: „Nie, bo u nos w familoku nic się nie działo...". Więc nie budujesz uczciwej opowieści o Ślązaku w Auschwitz... Poza tym nie chciałbym robić takich poważnych historycznych spektakli, bo chcę zawsze mieć jakiś taki nawias, a nie potrafię pisać o Auschwitz tak jak być może potrafiłby Ota Pavel czy Bohumil Hrabal. Tak, uważam, że można się śmiać z wszystkiego. Śmiać z wszystkiego nie w sensie szydery, ale w sensie katartycznym. Na przykład możesz z opowieści o Holokauście zrobić Śmierć pięknych saren, możesz zrobić Życie jest piękne o obozie. Oczywiście to jest ideał sztuki: wywołujesz u odbiorcy jednocześnie łzy smutku i radości, opowiadasz tak, żeby nikt się nie zastanawiał, co to jest gatunek; żebyś czuł się rozbrojony i nie wiedział, czy się wolno śmiać, czy płakać. Interesuje mnie najbardziej sztuka pozagatunkowa i największy komplement, jaki może dać księgarz, brzmi: „Nie wiem, na jakim dziale umieścić twoją książkę".

Nie chcesz, żebyśmy się podszywali pod polską martyrologię?

Mamy wystarczająco własnej martyrologii.

Jedną z białych plam była i ekologia - właśnie to ekologiczne spojrzenie na przeszłość wydaje mi się dużą przestrzenią dla śląskiej opowieści. Maciej Pieprzyca robi właśnie film "Ołowiane dzieci".

Ekologia jest ważna, ale na Śląsku opowiadamy ją głównie jako element przeszłości, wpisujemy śląską katastrofę ekologiczną w naszą martyrologię. Dziś cały świat stoi przed ogromnymi wyzwaniami klimatycznymi, a jednak Śląsk nie stał się ważnym ośrodkiem polskiej refleksji na temat ekologii. A powinien. Stąd wciąż wracam do pytania: co by nam zostało, kiedy by już ten byfyj wzięli? Siedzielibyśmy bezradnie? A może warto się jeszcze wokół tego byfyja pokręcić? Może warto po prostu poczekać, jeśli koniunktura sprzyja, bo może jutro urodzi się śląski Czesław Miłosz? Może warto przeszmuglować tę naszą kulturę do czasu, kiedy coś z niej będzie? Może na przykład za 30 lat znowu rozkwitnie? A może już były dla nas dobre czasy? Pytanie, czy lepiej pozytywistycznie umierać cztery pokolenia, czy romantycznie ginąć dwa? Ale to jeszcze inny temat.

A propos innego tematu, czy innych nowych tematów... Chciałem cię jeszcze zapytać o Odrzanię, o ten podział odrzańsko-wiślański. Bo rozmawiamy przecież w Katowicach, mieście, gdzie spotykają się dorzecza tych dwóch rzek... Może to dobry pretekst, by napisać o łączeniu się różnych nurtów w tym miejscu, gdzie się łączy Polska Odrzańska z Wiślańską. Bo tworzysz Macondo z Ostropy, z miejsca, które już jest przecież zupełnie chyba odniemczone i odśląszczone, a Katowice są jednak, a były w każdym razie, tyglem. Myślałeś tak o Katowicach, pisząc Odrzanię?

Myślałem o Polsce Kłodnickiej, której koncepcja wzięła się z poczucia odrębności tak od Polski Odrzańskiej, jak i od Polski Wiślańskiej. Ale całkowicie zgadzam się z Twoją poprzednią myślą. Bo ileż można opowiadać o tym małym wycinku aglomeracji i to jeszcze głównie tym w międzywojennej Polsce.

Myślę, że trzeba też doopowiedzieć śląską wieś. Wskazuje nam trop chociażby Alojzy Lysko. My to rozpoznanie straciliśmy...

My to straciliśmy, ale Alojzy Lysko, po pierwsze: tę demonologię rozpoznaje, a po drugie, ma swoją prowincję i łączy doświadczenie peryferiów z doświadczeniem megalopolis. Ale znowu - ja chciałbym teraz uciec od Śląska, odejść jak najdalej od tego tematu, żeby zobaczyć go z innej perspektywy, tak jak kiedyś zobaczyłem go z perspektywy krakowskiej. I może coś o Śląsku napisać dopiero za jakiś czas. Niedługo wydam książkę z moimi esejami zebranymi o Śląsku, w dużej mierze nigdzie niepublikowanymi. Tobie mówię to jako pierwszemu. I to pewnie, mam nadzieję, będzie zamknięcie jakiegoś rozdziału.

Tymczasem domknijmy naszą rozmowę... Medytujemy przy pędzących po ulicy Kościuszki tramwajach i tak sobie wyobraziłem, mając też na uwadze wszystkie twoje szynowe podróże - czy ty wysiadłeś z biało-czerwonego tramwaju na przystanku Śląsk? I jaki będzie następny?

Nie, u mnie było w ogóle inaczej. Ja wysiadłem z umownego tramwaju niebiesko-żółtego w kolorach flagi Ukrainy, bo zajmowałem się Europą Wschodnią, i wsiadłem do tramwaju żółto-niebieskiego, gdy zacząłem zajmować się Śląskiem. A teraz próbuję tę bańkę wykoleić.
__

Zbigniew Rokita - (1989) polski pisarz, dziennikarz i reporter. Specjalizuje się w problematyce Europy Środkowej, Wschodniej oraz Górnego Śląska. Publikował m.in. w „Polityce", „Tygodniku Powszechnym", „Znaku" „Dzienniku Gazecie Prawnej". W latach 2012–2018 redaktor dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia".
__

Rozmowa odbyła się 5 września 2024 roku w Katowicach.



Krystian Węgrzynek
Śląsk
14 grudnia 2024
Portrety
Zbigniew Rokita