W tym szaleństwie brak metody

Szaleć można na różne sposoby i z różnych względów. Wyróżniamy szaleństwa z powodu miłości i samotności, z nadmiaru obowiązków i z braku chęci do życia, na swoim punkcie lub na punkcie kogoś innego. Może być ono dzikie i nieokiełznane albo skrywane przed innymi. Szaleństwo Łucji wpisuje się w "standardy", stając się przekleństwem, grzechem. Pytanie brzmi tylko, dla kogo większym, dla niej czy dla nas?

„Łucjia szalona” (Barbara Kurzaj) to historia opowiadająca o losach córki Jamesa Joyce’a (Krzysztof Kolberger), nieszczęśliwie zakochanej w panu Beckecie (Krzysztof Zawadzki). To wielkie, a zarazem nieodwzajemnione uczucie stanowi fundament dla narodzin jej szaleństwa. Łucja próbuje na wszelkie sposoby zatrzymać ukochanego przy sobie, co często sprawia, iż sytuacje przybierają bardzo komiczny charakter lub są poważne, a przy tym niesłychanie sztuczne. Wychowana u boku ojca – geniusza, chciałaby doświadczyć pięknej miłości z dala od jego książek. To przywiązanie Łucji do tego nie-jej świata pogłębia wymowna scenografia. Ściany i podłogi pokrywają słowa, stanowiąc dla bohaterki prawdziwe więzienie oraz wzmacniając jej silny, zmysłowy kontakt z ojcem. Joyce przelewa swoje przeżycia na papier, jego córka zaś uzewnętrznia je z lepszym lub gorszym skutkiem.

Nie lada wysiłkiem jest „oszaleć” na chwilę i sprawić, by inni w to uwierzyli oraz dali się porwać. Aktorka grająca Łucję nie potrafi zrobić tego skutecznie (raczej aktorka, która ją gra) Przeżywa ona szaleństwo powierzchownie, wręcz schematycznie, co sprawia, że nie porusza nas jej zachowanie, a wręcz staja się nużące (?). Bez wątpienia można powiedzieć, że Łucja rządzi sceną i tkwiącymi na niej ludźmi, jednak są to tylko gesty, słowa i ruch. Znamy motywy bohaterki, więc jej zachowanie przypomina trochę ciąg przyczynowo-skutkowy, w którym z trudem można odnaleźć emocje i przeżycia targające Łucją. Ten „pokaz” szaleństwa staje się z czasem tak monotonny, że nawet usilne starania bohaterki nie wiele są w stanie zmienić.

Kolejnym elementem, który zwraca uwagę, a zarazem trochę przeszkadza, jest specyficzna konwencja spektaklu. W swoim wydźwięku nie jest o ani śmieszny, ani przejmujący, choć i takie, i takie sceny się w nim zdarzają. Właściwie nie jest także wiadome, czego wymaga się od widza. Cała historia zostaje po prostu przyzwoicie, choć bez rewelacji, przed nami odegrana, nad niczym nie musimy się zastanawiać, a momentami możemy nawet z łatwością przewidzieć, co wydarzy się dalej. Gdy już przyjrzymy się dokładnie dekoracji, rozgryziemy fabułę, możemy spokojnie czekać do końca. Owszem, zdarzają się sceny, które nas intrygują, ale niewielka ich ilość powoduje, że zlewają się z całością oraz tracą swój blask.

Wszystko zapowiadało się tak obiecująco. Znana i ceniona reżyserka, dobra obsada, ciekawa scenografia i szaleństwo, ale z nudów. Zdecydowanie my doświadczamy przekleństwa tego stanu, o który Łucja tak uporczywie walczy. Jej się to niestety nie udaje, ale widzowie otrzymują historię o własnym szaleństwie. A może raczej o jego różnych odmianach. Tylko w tym wypadku włączenie widza w takie przeżywanie chyba raczej nie sprzyja spektaklowi. A jedyną rzeczą, której można wymagać od publiczności, jest cierpliwość i w niej jest metoda.



Jagoda Tendera
Dziennik Teatralny Kraków
2 marca 2009