Walizka pełna banknotów z Monopoly

„Kochane pieniążki" to spektakl Raya Cooneya o oryginalnym tytule „Funny money" (przekład: Elżbieta Woźniak), wyreżyserowany przez cieszącego się zasłużoną sławą aktora Jerzego Bończaka. Artystę odznaczonego Srebrnym oraz Złotym Krzyżem Zasługi. Bez wątpienia należy on do postaci, które znane są niemal każdemu wielbicielowi kina i teatru polskiego. Asystowała mu Marta Gierzyńska. Za schludną scenografię (na scenie nie ma ani jednego zbędnego przedmiotu) odpowiada Marek Chowaniec, natomiast za kostiumy odpowiedzialny był Tomasz Jacyków – w pamięć zapada szczególnie jego pomysł na kreację Billa, która doskonale pasowała do charyzmatycznej interpretacji tej postaci w wykonaniu Igora Obłozy.

Sztuka opowiada historię zmęczonego życiem i zasadami mężczyzny w średnim wieku, któremu los dał nieoczekiwany prezent. Henry (Tomasz Schimscheiner) znajduje na mieście walizkę z dużymi pieniędzmi, które mają pozwolić mu na rozpoczęcie nowego życia w nowym miejscu. Kłopoty jednak zaczynają się, gdy żona Jean (Joanna Orleańska) stanowczo odmawia błyskawicznej przeprowadzki, a na głowę zwalają mu się zaproszeni na jego własne przyjęcie urodzinowe goście Betty i Vic (Andżelika Piechowiak i Dariusz Wieteska), dwóch funkcjonariuszy policji Davenport i Slater (Aleksander Machalica i Robert Moskwa) oraz taksówkarz Bill (Igor Obłoza).

Długo zastanawiałem się jak zreferować tę komedię. Wydaje się, że z definicji swojego gatunku literackiego ma ona po prostu i przede wszystkim widza bawić. Niekoniecznie opowiadać skomplikowaną historię pełną zwrotów akcji czy głębokich postaci. Z drugiej jednak strony, czy z tego względu nie można od niej wymagać czegoś więcej niż wywołania parsknięcia śmiechem? Na przykład wartościowego przykazu czy dobrze napisanych bohaterów? Uznałem, że można w momencie, gdy zdałem sobie sprawę, że nawet przyjmując powyższą retorykę w moim przypadku owe parsknięcia zdarzały się zdecydowanie za rzadko. Może dlatego, że wydarzenia, które do śmiechu miały prowadzić nie miały zwykle logicznego uzasadnienia. Bohaterowie często zachowują się nieracjonalnie, co znacznie utrudnia dobrą zabawę. Trudno lub wręcz nie sposób w nich uwierzyć. Aby uzasadnić moje stanowisko muszę sięgnąć do przykładów.

Jednym z nich jest powtarzający się żart z przyłapywania bohaterów niejako in flagranti pod kocem na kanapie przez przedstawicieli prawa. Jest to przykład zachowania, które zostało wymuszone na postaciach tylko po to, żeby z niego zażartować. Za każdym razem sytuacja zwieńczana jest quasi ekstatycznym jękiem Vica, jakoby potwierdzając przypuszczenia o niemoralnym zachowaniu przyłapanych. A co się dzieje między nimi tak naprawdę? Ukrywają otwartą walizkę z pieniędzmi – dźwięki wydawane przez Vica natomiast najprawdopodobniej związane są z przytrzaskiwaniem (za każdym razem!) jego palców przez wieko. O ile jeszcze po raz pierwszy można przyjąć, że nie było innego wyjścia, to za każdym kolejnym (a zdarzyło się to jeszcze około czterech!) bohater mógł szybciej po prostu zamknąć walizkę niż bawić się z kocem. Takie irracjonalne zachowanie potrafi być dla widza frustrujące (dla mnie było), bo po prostu przestaje wierzyć w wydarzenia, które dzieją się na scenie. Niestety zbyt często powracała do mnie myśl: „dlaczego?". Odpowiedź nie była satysfakcjonująca. Wywołanie śmiechu prostymi, żeby nie powiedzieć kabaretowymi, metodami.

W kontrze do tego muszę przedstawić udany przykład żartu powracającego. Jego głównym bohaterem jest taksówkarz, który co pewien czas pojawia się na scenie, żeby ustalić kogo i gdzie w końcu ma zawieźć. Są to zdecydowanie najlepsze momenty przedstawienia, dzięki charyzmie Igora Obłozy oraz realnemu komizmowi sytuacji. O ile ciągłe chowanie się pod kocem sensu nie ma (i dlatego nie bawi, lecz drażni), to powracająca postać taksówkarza, któremu licznik nieubłaganie bije, już jak najbardziej tak. W końcu poproszono go o szybki przyjazd celem złapania samolotu, a tymczasem przez dwie godziny nie może ruszyć z parkingu. I dlatego to wywołuje szczery śmiech. Bo komizm jest uzasadniony i można w taką sytuację uwierzyć.

Innym przykładem jest tworzenie sztucznych problemów, aby grać na czas potrzebny innym postaciom. Powoduje to odczuwanie przez widza pewnej przewlekłości wydarzeń. Pod koniec dramatu Henry z nikomu nieznanego powodu decyduje się – zamiast po prostu uciekać ze swoją towarzyszką w ciepłe kraje – podzielić pieniędzmi z drugą grupą bohaterów. Dlaczego? Bo nagle i całkowicie bez jakiegokolwiek uzasadnienia stwierdza, że to sprawiedliwe. Jest to o tyle niedorzeczne, że pętla wydarzeń wokół szyi bohatera zaciśnięta jest już tak ciasno, że ten ledwie może oddychać. Decyzja ta daje jednak potrzebny czas na powrót innego bohatera, który wcześniej wyszedł, i kontynuację problemów, których można było uniknąć, gdyby postać zachowała się rozsądnie.

Mam też duży problem z samymi bohaterami. Nie będą to zarzuty do aktorów, ale do scenariusza. Postacie nie mają bowiem żadnej głębi, a określić je można jednym zdaniem. Ewidentnie pisane były w sposób użytkowy - dla odegrania konkretnej roli w konkretnym momencie historii. Historia zaś nie wynikała z nich samych, z tego kim są, jakie mają aspiracje i dokąd zmierzają. Henry to porządny, sfrustrowany gość, który ma dość bycia porządnym, bo ciągle na tym traci. Jego żona... Przez zdecydowaną większość spektaklu jest po prostu pijana i na tym opiera się jej rola – choć trzeba przyznać, że na pewno nie było to łatwe zadanie aktorskie. Były miejsca, gdzie można było mieć wątpliwości, czy aktorka wyszła z roli śmiejąc się razem z widzami czy też był to zabieg zamierzony w ramach kreacji. Były to jednak sytuacje stykowe, które oceniam na jej korzyść.

Przechodząc dalej, Vic jest totalnie nijaki, trochę pantoflarz (nie potrafię o nim więcej powiedzieć), a Betty zadziorna. W przypadku tej ostatniej postaci muszę jednak przyznać, że pomysł Andżeliki Piechowiak na jej rolę wywoływał u mnie autentyczny uśmiech – choć dopiero od drugiego aktu, podczas którego, gdy na scenie zaczęło się dziać jeszcze więcej, mogła rozwinąć skrzydła. Było widać, że bardzo dobrze czuje się w swojej postaci i doskonale do niej pasowała. Drugi bardzo jasny punkt na scenie obok Igora Obłozy.

Co do policjantów, to są oni problematyczni. Pewną ewolucję przechodzi jedynie Davenport, która jest jednak nie tyleż zaskakująca, co niezrozumiała. Z twardego gliniarza przekształca się w... karykaturalnego, stereotypowego geja, który nie panuje nad swoją chucią. Jest to kolejny przykład sztucznej syntezy wątku komediowego w probówce, który z niczego nie wynika. Slater (Robert Moskwa) jest zaś niezdrowo zafiksowany na swojej pracy, która polega na obcowaniu ze śmiercią. Niczego więcej o nim nie da się powiedzieć, nic więcej go nie motywuje. Co do postaci pieszego (Michał Kucharski), to odnotowuję ją jedynie z obowiązku, bo pojawia się tylko na chwilę i ma jedno zadanie –być wściekły i posługiwać się wschodnim akcentem.

W mojej ocenie zbędne było także stosowanie efektów dźwiękowych (opracowanie muzyczne: Jerzy Mączyński) dla podkreślenia dramatyzmu/komizmu sytuacji. Przywodziły mi na myśl spektakl dla dzieci lub sitcom i nie pasowały do całości.

Moje wrażenia to jedno, zawsze jednak staram się zwracać uwagę na reakcje publiczności. O ile były one bardziej pozytywne niż moje, to jednak czuć było, że wiele żartów po prostu nie siada, a widownia milczy – najprawdopodobniej z powodów wyżej wymienionych.

Dla kogo jest ten spektakl? Dla osób, którym nie przeszkadza wywoływanie u widza śmiechu prostymi środkami (np. gej, który wytrwale napastuje niechętnego mu mężczyznę). Dla tych którzy na czas przedstawienia potrafią swoją wiarę w prawdziwość wydarzeń zawiesić wraz z płaszczem w teatralnej szatni. W końcu także dla tych, którzy koniecznie chcą zabrać zagranicznego gościa do teatru. Spektakl bowiem wystawiany jest z napisami wyświetlanymi z prawej górnej strony sceny.

Choć nie zawsze nadążały za wydarzeniami i niekoniecznie wiernie oddawały słowa aktorów (możliwe, że przez fragmenty improwizowane) – starałem się to śledzić – to na pewno jest to zabieg, który należy pochwalić i rozpowszechniać. Wszystkim pozostałym miłośnikom komedii doradzam rozważenie innego spektaklu.



Jakub Wojtasik
Dziennik Teatralny Warszawa
31 stycznia 2025