Warszawsko-łódzka komedia satyryczna
Doceniam odwagę dyrekcji Teatru Nowego. Sezon znów inauguruje on sztuką, której tytuł może prowokwać mało wybredne docinki - Diabli mnie biorą. Komedię napisał i wyreżyserował Marek Rębacz.Do mieszkania Józia (Bartosz Turzyński), marzącego o sławie gwiazdy rocka, wpada diablica Annabelle (Monika Buchowiec). Namówienie chłopaka do podpisania cyrografu to jej egzamin maturalny. Józia co rusz nachodzi ojciec Henryk (Krzysztof Kiersznowski), ekswojskowy i jurny podrywacz. Nie akceptuje życiowej wybranki syna, Krystyny, i wpaja mu swoistą żołnierską logikę damsko-męskich relacji. W ponętnej Annabelle widzi szansę na pozbycie się niechcianej synowej. Jest jeszcze Lucyfer (Olaf Lubasznko), zblazowany piekielną posługą.
Tekst bazuje na komizmie charakterów, zabawnym qui pro quo i napisany jest wcale nieźle. Oczywiście to jak wybrzmią na scenie wszystkie puenty, jak zaiskrzą dialogi, zależy od obsady. Tu zaczynają się schody...
Spektakl to kooperacja z aktorami warszawskimi i w Łodzi grany będzie trzy dni w miesiącu, trzy w stolicy, a potem powędruje po Polsce. Lubaszenko i Kiersznowski na afiszu mają rzecz jasna przyciągać publiczność. Lecz nie ich zasługą jest, że przez ponad dwie godziny, choć z bólem, ale jednak, siedzi się na widowni.
Przyjemnie ogląda się znów na łódzkiej scenie Monikę Buchowiec. W dużej mierze to ona określa charakter pierwszego aktu. Demonek o uroku chłopczycy, zagrany inteligentnie, wprowadza wiele niewymuszonego humoru. Naturalnie wypada Turzyński, gra najrówniej ze wszystkich. Nieco gorzej jest po przerwie i pojawieniu się Lubaszenki (spodnie w kancik i kurtka motocyklisty). Taki widać zwyczaj diabła - napaskudzić.
Do gry wkrada się rozprężenie. Nieźle obronił się Turzyński, najlepiej Kiersznowski, choć w tej części pozostało mu już tylko granie solidnie podpitego pana w dresie. Lubaszenko od razu chciał panować nad publicznościa, a ta ochoczo uległa jego grze: demonicznemu tupaniu i nieustannemu podwijaniu niewidzialnego ogona. Cóż, prowincjonalny kompleks.
Annabelle z piekielną centralą łączy się telefoniczne przez... słuchawkę kranu, a gdy myje naczynia, pod kran podszywa się z konewką w ręku podpity Henio - to niezłe reżyserskie pomysły. Wytnij je, a zostanie skakanie po łóżku, trzaskanie drzwiami i wchodzenie do pokoju przez szafę.
Jak na komedię satyryczną, dowcipy o świńskiej grypie czy światowym krachu nie powalają. Aluzje do zamachu z 11 września, choć odważne, nie ratują sytuacji. Przedstawienie ma zawrócić do Nowego publiczność. Trzymajmy za to kciuki.
Łukasz Kaczyński
Polska Dziennik Łodzki
14 września 2010