Ważne by mieć wybór

"Kotka na rozpalonym, blaszanym dachu" Małgorzaty Bogajewskiej to spektakl, który przerwał długą serię niskoobsadowych premier, jakie ostatnimi czasy zdominowały repertuar Teatru Jaracza - pod tym względem przedstawienie stanowi miłą odmianę. Uniwersalny tekst w połączeniu z interesującą scenografią przyczynił się do stworzenia ciekawej historii pełnej kłamstw, rodzinnych konfliktów i wzajemnych oskarżeń. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że spektaklowi czegoś brakuje.

Nieszczęście Margaret (debiutująca Iwona Karlicka) polega przede wszystkim na tym, że jej ukochany mąż Brick (Kamil Maćkowiak) przy pomocy alkoholu coraz bardziej oddala się od rzeczywistości. Okazuje się także, że mężczyzna jest gejem, małżonkowie nie mogą zatem mieć dzieci - Brick traktuje żonę jak zbędny mebel, nie dostrzegając w kobiecie obiektu seksualnego. Po śmierci przyjaciela, z którym łączyła go bardzo silna emocjonalna (i zapewne także erotyczna) więź, rozpił się zupełnie, przestał bowiem widzieć w swoim życiu sens. Na dodatek Ojciec Bricka (Andrzej Wichrowski) jest śmiertelnie chory, co cała rodzina stara się przed nim ukryć, wykonując za jego plecami manewry zmierzające do przejęcia majątku. Na pieniądze po zmarłym rodzicu szczególnie liczy brat Bricka - prawnik Gooper (Mariusz Słupiński), którego obrzydliwa, nudna żona Mea (Izabela Noszczyk) pozwoliła się zredukować do roli inkubatora, rodząc kolejne dzieci i - jak na bezmyślną „kurę domową” przystało - podsłuchując przez ścianę rozmowy Bricka i Margaret, będącej przeciwieństwem nudnej gospodyni domowej. Atmosfera z minuty na minutę staje się coraz bardziej napięta, na osobiste dramaty każdego z bohaterów zaczynają się nakładać problemy rodzinne, które prowadzą do konkluzji, iż wtrącająca się we wszystko familia potrafi być nie tylko oparciem, ale także przekleństwem, od którego bardzo trudno się uwolnić. Ten, kto nie dopasuje się do wewnętrznej struktury, nie uzna panującej tu hierarchii, nie może liczyć na pomoc i zrozumienie najbliższych. Natomiast ten, kto wejdzie w zastane schematy i zgodzi się na przypięcie jakiejś „łatki” (dobra żona, zły mąż, troskliwy ojciec), przestaje mieć wybór, musi realizować z góry określone cele. Wpada w pułapkę, stając się więźniem przypisanej mu roli.  

Zrealizowanie spektaklu na podstawie tekstu Tennessee Williamsa było o tyle trudne, że zasadniczo w tym utworze cały ciężar akcji przeniesiony został na dialog. Bohaterowie opowiadają o swoich uczuciach, rozczarowaniach, dążeniach, jednak na scenie mało się dzieje. W warstwie fabularnej obserwujemy dzień z życia rodziny - urodziny śmiertelnie chorego nestora rodu, jednak wszelkie informacje o bohaterach otrzymujemy przysłuchując się niezwykle rozbudowanym dialogom. Chyba właśnie ten element sprawił, że pierwsza część spektaklu momentami bywa nużąca, brak jej dynamiki, a utrzymujący się przez kilkadziesiąt minut monotonny rytm spektaklu wpływa negatywnie na percepcję widza. Sytuację ratuje interesująca scenografia - kryształowy żyrandol, zielony, wysuwany podest, który przenosi nas do ogrodu, gdzie odbywa się urodzinowe przyjęcie oraz atakujące wzrok kolorowe elementy pojawiające się nagle przed przyniesieniem urodzinowego tortu: zawieszone na sznurkach baloniki, rozbłyskujące wszelkimi możliwymi kolorami podświetlane „Happy Birthday” oraz umocowany na oparciu solenizanta barwny wachlarz z takim samym napisem. Wrażenie robią także stroje, w które ubrane są dzieci - chłopcy podczas składania dziadkowi życzeń przebrani są za gigantyczne złote gwiazdki, dziewczynki za czerwone serduszka. Pojawiające się ostre kolory kontrastują z atmosferą panującą w domu uwypuklając obłudę jego mieszkańców, demaskując żałosne próby zatuszowania nieprawidłowości, patologii w funkcjonowaniu organizmu, któremu daleko do ideału. Funkcjonalna scenografia jest jednym z najmocniejszych elementów spektaklu.

Nie sposób nie zauważyć doskonale zbudowanych postaci - na szczególne uznanie zasłużyła Milena Lisiecka, która grając rolę Służącej po raz kolejny udowodniła, że jest wielką aktorką i że w teatrze nie ma małych ról. Udając płacz dziecka (bardzo sugestywnie!), które kołysała w wózku, wzbudziła żywe reakcje publiczności, wprowadzając do spektaklu bardzo potrzebny element komediowy, rozładowujący atmosferę. Ciekawe postaci zbudowali także Andrzej Wichrowski w roli Ojca oraz Ewa Wichrowska w roli Matki - jej strach przed chorobą męża, przed samotnością, wydawał się być jedyną autentyczną, szczerą emocją, na jaką nie było stać żadnego z pozostałych członków jej rodziny. Natomiast mąż kobiety, nawet w momencie, gdy dowiedział się o swojej nieuleczalnej chorobie, potrafił zachować zimną krew i właściwie ocenić motywacje, jakimi kierują się jego dzieci. Widać było, że zdecydowaniem i udawaną pewnością siebie stara się maskować paraliżujący go strach, co sprawiało, że jego bohater był najbardziej „ludzką” postacią w spektaklu.

Przedstawienie Małgorzaty Bogajewskiej jest kolejnym powstałym w Teatrze Jaracza spektaklem o niespełnieniu, rozczarowaniu, nieudanych wyborach i problemach egzystencjalnych. Warto byłoby pomyśleć o drobnym urozmaiceniu linii repertuarowej pozwalającym widzowi na odrobinę oddechu od monotonnej tematyki. Oczywiście należy pamiętać, że funkcję rozrywkową spełniają inne teatry w mieście, jednak wierni widzowie Teatru Jaracza zapewne z dużą przyjemnością wybraliby się na spektakl o nieco odmiennej strukturze, choć na niezmiennie wysokim poziomie. Przedstawienia takie jak „Toporem w serce”, czy „Poskromienie złośnicy” pokazują, że nie ma nic lepszego od angażującej intelekt rozrywki. Daje to publiczności wybór, który w walce o widza może się okazać bardzo ważnym argumentem.



Olga Ptak
Dziennik Teatralny Łódź
26 kwietnia 2010