Ważne, żeby została po nas dobra pamięć!

Komediantka może być bardzo śmieszna i czuć jedynie potrzebę rozśmieszania. Komediantka liryczna potrafi natomiast oddać się błazenadzie, ale i wzruszyć ludzi do łez. W ten sposób nagradzam widzów, którzy przychodzą mnie oglądać. Funduję im różne doznania emocjonalne. Kocham publiczność i oni mnie! To jest miłość z wzajemnością!

Z Krystyną Sienkiewicz, aktorką teatralną, filmową, telewizyjną i estradową, rozmawia Grzegorz Ćwiertniewicz.

Grzegorz Ćwiertniewicz: Przygodę z teatrem rozpoczęła Pani od Studenckiego Teatru Satyryków, który z powodzeniem zastąpił akademię teatralną. Czy współczesnym adeptom zawodu aktorskiego również przydałaby się nauka w takiej szkole?

Krystyna Sienkiewicz: Nie ma teraz "studenckich teatrów satyryków". Co prawda, są kabarety. Mogę zgadzać się z ich wizją lub też nie. Zawsze jednak jestem wdzięczna młodym ludziom, że mają potrzebę głoszenia żywego słowa, potrzebę mówienia do ludzi ze sceny. Studencki Teatr Satyryków był wyjątkowym teatrem! Obok niego działy inne, np. Pstrąg czy Bim-Bom. Wszystkie były cudowne! Pełniły w socjalizmie funkcję "wolnościowej trybuny". Mogliśmy mówić do widowni nie tylko słowem, ale również miną. Najważniejsze, że wiedzieliśmy, o czym chcemy publiczności powiedzieć. Byliśmy bardzo dwuznaczni. Sytuacja uczyła nas bystrości, inteligencji. To cudowne, że mogłam się o teatr otrzeć tak wcześnie. Kiedy trafiłam do STS-u, byłam studentką Akademii Sztuk Pięknych. Dzięki niemu mogłam w sobie, a koleżanki i koledzy mogli we mnie, odkryć jeszcze jeden talent, który stał się moją pasją, pasją-misją. Jeżeli adepci zawodu aktorskiego nie mają potrzeby rozwijania siebie, a rozwój nie polega jedynie na czytaniu książek, oznacza to, że nie chcą pracować nad swoim warsztatem. Trzeba ćwiczyć, zakładać teatrzyki, kabareciki, sprawdzać siebie na różnych podwórkach. Z takiego założenia wychodziłam, będąc młodą dziewczyną. Do studenckich teatrów przychodziło się grać, nie pokazywać. Nikt z nas nie myślał o zawrotnych karierach. Każdy czerpał satysfakcję z występowania i przyjaźni, podglądał, uczył się. Dziś, dzięki temu, jestem aktorką estradową i teatralną. Posiadam łatwość śmiechu i płaczu. To wynika z rozhuśtania duszy.

Jest Pani komediantką liryczną?

Tak, jestem! To gatunek bardzo rzadki. Komediantka może być bardzo śmieszna i czuć jedynie potrzebę rozśmieszania. Komediantka liryczna natomiast potrafi oddać się błazenadzie, ale i wzruszyć ludzi do łez. W ten sposób nagradzam widzów, którzy przychodzą mnie oglądać. Funduję im różne doznania emocjonalne. Kocham publiczność i oni mnie! To jest miłość z wzajemnością!

Krzysztof Teodor Toeplitz określił Panią mianem "różowego zjawiska STS-u". Choć w żadnym stopniu nie równam się z wielkim recenzentem, pójdę dalej. Dla mnie Krystyna Sienkiewicz jest "złotym zjawiskiem polskiego teatru"...Nie przesadzam!

Złote zjawisko? To znaczy, że ja jestem królową?

Tak!

To miłe, dziękuję, ale ja nie mogę być królową, bo nie mam żadnej korony, nawet na zębie! (śmiech) Jeżeli wkładasz mi na głowę koronę duchową, w porządku! Mój dorobek jest, rzeczywiście, duży, chyba niepotrzebnie. Cieszę się, że pozostaję w dobrej kondycji i jeszcze do dorobku dorabiam. Jestem bardzo moralna w tym, co robię. Jeśli coś mi się nie udaje, trudno! Sama sobie się kłaniam, sama siebie przepraszam, dygam przed sobą do momentu, aż sobie wybaczę. Każdy zawód wymaga od człowieka zaprzyjaźnienia się ze skromnością i z pokorą. Nie należy wyzbywać się dumy, ale trzeba pamiętać o skromności. Bez niej nic! Recenzujmy siebie, ale bez zarozumialstwa. Ważne, żeby została po nas dobra pamięć!

Reżyserzy teatralni szybko dostrzegli w Pani potencjał aktorski. Wsród nich Konrad Swinarski...

Tak, miałam wielkie szczęście. Ciebie nie było na świecie, kiedy grałam w spektaklu telewizyjnym pt. "Dobre uczynki Wojciecha Ozdoby" w reżyserii Konrada Swinarskiego. To był rok 1961. Konrad zaprosił mnie również do przedstawienia "Męczeństwo i śmierć Jeana-Paula Marata. Moje role nie były duże. Śpiewałam w kwartecie, komentowałam to, co się działo na scenie albo prawie statystowałam. Zasiadałam wraz z wariatami w kabinach przypominających konfesjonały. Działo się to w warszawskim Teatrze Ateneum. Konrad Swinarski był niebywale utalentowanym, inteligentnym i wrażliwym człowiekiem. Wirował zawodowo. Bardzo! Brał pod uwagę zdanie wielkich aktorów odgrywających ważne role. Jestem wdzięczna Konradowi, że dał mi możliwość wystąpienia w swoich inscenizacjach. Dziękuję, że mi zaufał.

...i Adam Hanuszkiewicz.

Tak, w 1963 roku wystąpiłam w reżyserowanym przez niego spektaklu telewizyjnym "Tapczyk i Żolka". Wiedział, że jestem aktorką śpiewającą. Trochę u niego bywałam. Zapraszał mnie na premiery. Pamiętam jego innowacyjne pomysły sceniczne. Miał ogromną wyobraźnię, z której bardzo korzystał. Reżyserowi wolno robić wszystko, żeby tylko zainteresować ludzi. Hanuszkiewicz był reżyserską indywidualnością! Powtórzę za Matyldą, bohaterką, w której rolę wcielam się w spektaklu w reż. Darka Taraszkiewicza "Harold i Matylda": "Rośniemy na tej samej łące, w tym samym czasie, ale powinniśmy się czymś od siebie odróżniać". Hanuszkiewicz się odróżniał! Wiele osiągnął! Dokonał swego, wbił się w ludzką pamięć!

Czy jest rola teatralna, którą darzy Pani szczególnym sentymentem?

Z sentymentem wspominam wszystkie śpiewogry pisane przez Agnieszkę Osiecką. To bardzo ładny polski odpowiednik musicalu. Agnieszka napisała piękną śpiewogrę "Niech no tylko zakwitną jabłonie" (1964). Złożyła ją z przedwojennych piosenek i szlagierów. Ta sztuka zrobiła na rynku wielkie zamieszanie. Mnie Jan Biczycki, reżyser, zaproponował rolę Krysi Traktorzystki. Ta rola będzie zawsze moją pierwszą! Następnie Agnieszka napisała "Łotrzyce" (1974). Zagrałam Walerię. Później przyszedł czas na "Apetyt na czereśnie" (1975) w reżyserii Romualda Szejda. Wystąpiłam w duecie z Piotrem Fronczewskim. Trudno mi powiedzieć, jak odnalazłam się aktorsko, bo to był czas mojego rozwoju. Jedno jest pewne: to był piękny spektakl. Z tkliwością wspominam przedstawienia "Sobie i państwu" (1971) i "Bardzo starzy oboje" (1972) w reż. Jerzego Markuszewskiego, a także "Dziś straszy" w reż. Witolda Skarucha, w którym zagrałam Ducha Poetki-Agafii Demonowny Poźniak. Miałam zawodowe szczęście. Dziękuję sobie za upór.

Czego nauczył Panią teatr?

Skromności! Przez lata obserwowałam aktorów, którzy z niecierpliwością czekali, aż reżyser wywiesi listę, by mogli sprawdzić czy zostali obsadzeni w kolejnej sztuce. Nie umiałam wystawać przed tablicą ogłoszeń. Bałam się, że zachowam się mniej pokornie niż oni. Musiałam odejść. Jako Wodnik mam dużo talencików. W dalszym ciągu chcę wszystkie rozwijać. Niczego nie przepuszczę, nie zaprzepaszczę. Mam potrzebę malowania, pisania. Wypełniam ją!

Początek Pani kariery to również Kabaret Starszych Panów. Jak przebiegała współpraca z Jeremim Przyborą i Jerzym Wasowskim?

Telewizyjnie udzielałam się już wcześniej. Kabaret Starszych Panów traktuję jako moje ogromne szczęście zawodowe. Cieszę się, że udało mi się na niego załapać. Co prawda, tylko na jeden, ale zawsze. Śpiewałam "Jak pan się trzyma?" i "Walczyka przy ognisku", "Franiu, ty moje słonko" Jeremiego Przybory, z muzyką Jerzego Wasowskiego. Współpraca z nimi była wielką przyjemnością. W mojej pamięci zapisali się jako wielcy ludzie, niezwykle oryginalni. Przybora był bardzo wyciszony. Wyglądał na smutnego. Co jakiś czas tryskał nieprawdopodobnym żartem, dowcipy wymyślał na poczekaniu. Miał potrzebę żartowania. Poznałam go dzięki Agnieszce Osieckiej. We foyer STS odbywały się czasem kabaretowe popisy. Wymyślał je Henio Malecha. Pewnego razu, na widowni zasiadł Jeremi Przybora. Wiedzieliśmy, że będzie, więc Agnieszka, w oparciu o piosenkę pt. "O Romeo, czy jesteś na dole", którą śpiewała Kalina Jędrusik, napisała tekst właśnie o nim. Wyszłam na scenkę, usiadłam na jego kolanach i zaczęłam mu na niby grzebać po kieszeniach marynarki. Nagle coś wyciągnęłam. Powiedziałam: "Ale co to? Morfinka? A kłamczuszek! O świnka! O Jeremi! Ty jesteś już na dnie!" Widocznie bardzo mu się to spodobało, bo wtedy zaangażował mnie do Kabaretu Starszych Panów. Złośliwi mówili, że KSP padł, ponieważ ja się w nim pojawiłam. To nieprawda! Później grałam we wszystkich "Divertimentach"...

Debiutowała Pani w filmie "Pożegnania". Co prawda, była to rola epizodyczna, ale ważna, bo u Wojciecha Jerzego Hasa. Jak doszło do tego spotkania?

Prawdopodobnie nagrywałam coś w waszej Wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych przy ul. Wystawowej 1. Tam poznałam Wojciecha Jerzego Hasa. Nawet się z nim kolegowałam. W "Pożegnaniach" odegrałam rolę młodej dziewczyny, prostytutki, która chcąc nawiązać znajomość z mężczyzną siedzącym na ławce przy fontannie w Ogrodzie Saskim, poprosiła go o zapałki. To był bardzo ładny epizod. Później, już w prywatnych kontaktach, żartowałam z facetami, pytając ich, czy mają przynajmniej zapałki.

W filmie "Jons und Erdme" w reżyserii Victora Vicasa dublowała Pani Giuliettę Masinę. Jak wspomina Pani pracę na planie?

Do Warszawy przyjechał Kurt Ulrich, niemiecki producent filmowy. Dlaczego akurat do stolicy? Bo w pobliżu, w Dąbrowie Nowej, w której powstała większość zdjęć, znajdowały się mokradła, rechotały żaby i unosiły się prawdziwe mgły. Wcześniej, podczas balu maskowego w Akademii Sztuk Pięknych byłam przebrana za Gelsominę. Filmowcy uznali, że jestem do niej podobna i zaproponowali mi dublowanie Masiny, choć byłam od niej trochę wyższa. Miałam już wtedy podpisany kontrakt z wytwórnią warszawską, bo zdążyłam związać się z kinem. Na planie filmu "Jons und Erdme" poznałam Giuliettę Masinę i Richarda Baseharta. Pięć lat wcześniej, w 1954 roku, oboje występowali w zjawiskowej "La stradzie" Federico Felliniego. Giulietta nie była skora do kontaktów. Grałam za nią dalsze plany. Garderobiana nie odchodziła od niej na krok. Basehart, wówczas mój ulubiony aktor, był wtedy dla polskiej publiczności nieosiągalny. Kiedy dowiedziałam się, że i on pojawi się w filmie, przeżyłam szok. Dąbrowa Nowa słynęła z chat. Pewnego razu na dachu jednej z nich dostrzegłam Baseharta. Kiedy z niego zszedł, poznaliśmy się. Później kupowałam mu angielskie książki. Były tanie, bo nikt się u nas nimi nie interesował. Miałam pamiątkowy album z ich zdjęciami i autografami, ale ktoś mi go ukradł. To wtedy pojawiłam się na pierwszych stronach gazet. Nie byłam znana, ale popularna. Ta rola pomogła mi w dalszej karierze. Byłam szczęściarą. Dostałam wtedy pieniądze, za które kupiłam bratu marynarkę.

Często Pani powtarza, że miała do filmu "zezowate szczęście", a tymczasem do współpracy zaprosili Panią również m.in. Leonard Buczkowski ("Sprawa pilota Maresza", "Deszczowy lipiec", "Smarkula"), Jan Rybkowski ("Inspekcja pana Anatola"), Janusz Morgenstern ("Jutro premiera"), Jan Batory ("Lekarstwo na miłość"), Hieronim Przybył ("Rzeczpospolita babska", "Paryż-Warszawa bez wizy", "Milion za Laurę"), Zbigniew Kuźmiński ("Zwariowana noc"), Janusz Łęski ("Rodzina Leśniewskich"), Andrzej Konic ("Motodrama"). Czy to można nazwać"zezowatym szczęściem"?

Owszem, trochę tego jest, ale na propozycje czekałam bardzo długo. Tak naprawdę w dorobku mam dwa kultowe filmy: "Lekarstwo na miłość", w którym zagrałam z Kaliną Jędrusik i z Andrzejem Łapickim oraz "Rzeczpospolitą babską" z Aleksandrą Zawieruszanką, Janem Machulskim, Zofią Merle, Ireną Karel, Teresą Lipowską, Krystyną Chimanienko, Elżbietą Starostecką, Damianem i Maciejem Damięckimi. Reszta to epizody, jakieś statystowanie. Ale to mnie budowało, lepiło. Przyglądałam się i uczyłam aktorstwa.

Czy odnalazłaby się Pani we współczesnym filmie?

Nie wiem. Wszystko zależy od roli, którą by mi zaproponowano. Musiałaby mi się bardzo spodobać, abym ją przyjęła.

Hołduje Pani zasadzie, że aktor musi być użyteczny społecznie...

Okazuje się, że chyba nie ma ról użytecznych społecznie, bo nikt mi ich nie proponuje. Zapomina się, że widzowie tak naprawdę potrzebują aktorów z misją. Nie wpuszcza się ich dzisiaj do polskich domów.

Obecnie można podziwiać Panią w spektaklu "Harold i Matylda" w reżyserii Dariusza Taraszkiewicza. Co chce Pani tym przedstawieniem powiedzieć widzom, zawsze licznie zgromadzonym na widowni?

Dużą rolę przyjmuję pod warunkiem, że grana przeze mnie bohaterka będzie miała rzeczywiście coś mądrego do powiedzenia, będzie ze sceny zarażała optymizmem, poczuciem humoru. Przecież ja jestem "doktorkiem dusz"! Poza tym chcę tę publiczność czegoś nauczyć, na przykład młodych szacunku do starszych. Ingeruję w każdą rolę. Reżyser nie ma ze mną łatwego życia. W "Haroldzie i Matyldzie", już na początku pytam tytułowego młodzieńca, granego przez Tomka Ciachorowskiego, czy wie, że niedługo kończę osiemdziesiąt lat i że będę musiała opuścić własne ciało...Matylda oddziałuje na młodego Harolda, on się zmienia pod jej wpływem. W końcu przychodzi moment, że musi go opuścić. Tabletkę łyka nie dlatego, że zakochał się w niej młody chłopak, ale że nie ma już nic więcej do zrobienia...Wypełniła swoją rolę, więc mogła spokojnie odfrunąć...

Niedawno i prywatnie obchodziła Pani swoje urodziny. Kolejne osiemnaste! I proszę nie kazać zakładać mi okularów jak Haroldowi, który był podobnego zdania.

Nie każę, ale postąpię tak, jak wtedy gdy usłyszałam od niego podobny komplement: zapukam trzy razy w konfesjonał i dam ci rozgrzeszenie (śmiech).

"Harold i Matylda" to już trzeci spektakl Dariusza Taraszkiewicza, obok "Kwartetu" i "Zamkniętego świata", w którym gra Pani jedną z głównych ról...

Do trzech razy sztuka! Zagrałabym jeszcze jedną rolę. Może będą to "Kwiaty dla Ofelii"? A może coś innego? Pożyjemy, zobaczymy! Chciałabym, żeby to była śpiewogra. Bardzo lubię Darka. To jest wrażliwy i inteligentny człowiek i dlatego współpraca układa nam się pomyślnie.

W ubiegłym roku świętowaliśmy w warszawskim Teatrze Komedia Pani jubileusz pięćdziesięcioośmiolecia pracy artystycznej. Na benefisie pojawili się przyjaciele z pięknymi prezentami, piosenkami, wspomnieniami, anegdotami. Czy na co dzień również doświadcza Pani sympatii z ich strony?

Tak, pozostaję z nimi w częstym kontakcie. Spotykamy się, dzwonimy do siebie. Jeśli trzeba, pomagamy.

Po benefisie ukazała się recenzja pana Bohdana Gadomskiego, która do dziś wielu uczestnikom tamtej uroczystości nie daje spokoju. Odnoszę wrażenie, że choć braliśmy udział w tym samym wydarzeniu, pan Gadomski oglądał zupełnie inne obrazki. Na pewno błędnie zinterpretował spontaniczne, szczere wystąpienia przybyłych przyjaciół.

To prawda! Dziennikarze, którzy nie autoryzują napisanych przez siebie tekstów, bezkarnie niszczą moim kosztem najbliższe mi osoby. Takich żurnalistów było ich wielu, a wśród nich pan Bohdan Gadomski. Po benefisie napisał artykuł, w którym źle wyraził się o moich koleżankach i kolegach, którzy zrobili mi ogromną przysługę, za co bardzo im dziękuję. Wielki ukłon w ich stronę! Przyjechali z daleka, wystąpili za darmo. Pan Gadomski, jako zaproszony gość, nie miał prawa oceniać ich wyglądu czy sposobu bycia. Zapomniał chyba, że o guście się nie dyskutuje. Czy takie tematy podejmuje poważny dziennikarz? Oświadczam, że nie przyjaźnię się z panem Gadomskim i nigdy nie udzielę mu żadnego wywiadu. O mnie może pisać źle, ale nie pozwolę obrażać moich przyjaciół.

Wciąż pozostaje Pani czynna zawodowo, pojawia się w teatrze i na estradzie, pomaga potrzebującym. Wieloraka działalność została doceniona licznymi nagrodami. Skąd czerpie Pani siłę na to wirowanie?

Z serca! Mam potrzebę pogłaskać ludzi po głowach, a także podać psu i kotu łapę. Pozostaję wierna słowom jednego z moich ulubionych poetów, Juliana Tuwima: "Żyj tak, żeby potem, jak ciebie zabraknie, ludziom żyło się nudno". A póki co, przed nami wiosna. Kolejna wiosna życia i wiosna na naszej pięknej ziemi. Nie zasłaniajmy jeden drugiego, podajmy sobie rękę. Szanujmy łąkę, na której razem rośniemy i kwitniemy.

Krystyna Sienkiewicz, aktorka teatralna, filmowa, estradowa i telewizyjna



Grzegorz Ćwiertniewicz
Dziennik Teatralny Wrocław
31 marca 2014