Wcale nie tak dobrze

Sezon artystyczny w Teatrze Śląskim zamknęła sztuka "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" Williama Szekspira w reżyserii Tadeusza Bradeckiego

Nie jest to jednak pierwsze podejście reżysera do tego rzadko wystawianego tekstu szekspirowskiego. Dwa lata temu bowiem Tadeusz Bradecki we współpracy z tym samym scenografem – Sławomirem Smolorzem – przygotował tę sztukę w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Tym razem zobaczyliśmy „Wszystko dobre, co się dobrze kończy” w obsadzie siedemnastu aktorów sceny śląskiej.

Komedię powstałą  pomiędzy 1601 a 1608 rokiem trudno zaklasyfikować do komedii lub tragedii, bowiem nastrój tam panujący wciąż waha się między powagą i kpiną. Jednoznaczne zatem umiejscowienie inscenizacji po stronie farsy byłoby grubym nieporozumieniem. Reżyser uniknął tego rodzaju uproszczenia. Jednak próbując oddać ową niewspółmierność nastrojów, które przecież nie są jednoznacznie komediowe, przechylił sztukę zdaje się zbyt mocno w stronę lirycznej powagi. Wyszła zatem dziwna hybryda niepasujących do siebie poetyk. Układanka, w której sceny komediowe przecięte są onirycznymi scenami zbiorowymi lub melorecytacją chóru. Pojawienie się takich momentów w przecież pełnym i mimo, że zróżnicowanym, ale całościowym świecie Szekspira niepotrzebnie udziwnia tę inscenizację.

Świat, w którym się przecież znajdujemy to rzeczywistość ludzi z krwi i kości, których problemy od wieków były i są nadal aktualne. Kobieta, która ucieka się do szeregu najprzemyślniejszych intryg, by zaciągnąć ukochanego mężczyznę przed ołtarz to historia stara jak świat. Zdaje się, że i Szekspir miał tego świadomość, malując swe postaci odpowiednio grubą kreską oraz kreując ich losy z pewnym przymrużeniem oka. Mamy więc i w tej inscenizacji monstrualnych rozmiarów antyczną rzeźbę włoską w kontraście ze sznurkami prania i przemarszem wojsk. Z kolei na dworze króla Francji ogromne portrety dam kontrastują z maleńkimi postaciami dworzan plątających między nimi. Ta część scenografii Sławomira Smolorza zdaje się jednoznacznie uderzać w satyryczną nutę nieobcą komedii szekspirowskiej. Jednak tym bardziej niezrozumiałe stają się sceny jak ta kończąca pierwszą odsłonę, gdy klimat zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, scenę spowija dym i przytłumione światła, a aktorzy stają nieruchomo w głębi sceny. Tym dziwniejszy jest to fakt, że w raz z początkiem drugiej części gra toczy się znów z przodu sceny, a po niedawnym onirycznym klimacie nie ma śladu i nie będzie go już do końca przedstawienia.

Przedstawienie broni gra aktorska. Aktorzy nierzadko celnie uderzali w dźwięki szekspirowskie, tworząc atrakcyjne sceny grupowe jak ta z intrygą francuskich oficerów celowaną w zdrajcę Parollesa – w tej roli dobry Andrzej Warcaba. Pośród wielu kreacji, które niestety nie stanęły na wysokości zadania, wyróżnić należy dynamiczną grę aktorek wcielających się we florentyńskie ulicznice, tu szczególnie Alinę Chechelską w roli wdowy florentyńskiej i nie dającej sobie w kaszę dmuchać burdel mamy.

„Wszystko dobre, co się dobrze kończy”, choć jest miejscami niejasną i tkaną z niepasujących do siebie stylistyk inscenizacją, zapewne zaskarbi sobie zainteresowanie widzów i odniesie podobny sukces do popularności zeszłosezonowej komedii szekspirowskiej - „Poskromienie złośnicy” również w reżyserii Tadeusza Bradeckiego.



Małgorzata Bryl-Sikorska
Dziennik Teatralny Katowice
19 czerwca 2010