We dworze śmieszno i straszno

Sezon w Operze Wrocławskiej trwa w najlepsze. W repertuarze teatru po kilkuletniej przerwie pojawiła się znowu jedna z naszych narodowych oper, "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki. Wrocławska publiczność owacyjnie przyjęła przedstawienie, choć nie wszyscy wykonawcy zasłużyli na uznanie.

"Straszny dwór" przenosi widza w świat Polski szlacheckiej. Ukazuje wartości, o których mówi się dziś inaczej albo wcale. Jest poetycko-muzycznym przedstawieniem słynnego hasła: Bóg, honor i ojczyzna, które w pełni oddawało mentalność dawnych Polaków. Wszystko to dzieje się jednak w tle zabawnej intrygi, której celem jest odwiedzenie dwóch wracających z wojny braci - Zbigniewa i Stefana - od małżeństwa z córkami Miecznika - Jadwigą i Hanną. Sprytnie uknuty plan Cześnikowej, wspierany przez fircyka Damazego, ma sprawić, że kawalerowie zainteresują się dwiema innymi pannami. Dodatkowy wątek akcji stanowi przysięga braci, że nigdy się nie ożenią i zawsze pozostaną gotowi do służby krajowi. "Straszny dwór" to komedia, lecz jednocześnie patriotyczny moralitet. Oglądając go, możemy się bawić, ale warto choć przez chwilę pomyśleć o wartościach, których strażnikiem jest Miecznik, a zaprzeczeniem - Damazy.

Wszystko zaczyna się w wojskowym obozie, który na scenie wyglądał raczej na szpital polowy. Kilka rzędów łóżekprzykrytych kocami, na których leżeli mniej lub bardziej pokiereszowani żołnierze w kalesonach. Niektórzy umilali sobie czas, pociągając z butelki niezidentyfikowany płyn z procentami. Gdy jednak przyszedł czas pożegnania, wszyscy zgodnie przyrzekli trwać w bezżennym stanie i służyć ojczyźnie całym sercem.

Kolejna odsłona to dom braci, do którego wracają z wojny. Tu już wyraźnie zaznaczył się rozdźwiek pomiędzy surową scenografią, której najbardziej kolorowym elementem był obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a kolorowymi, bogatymi kostiumami wykonawców. Pojawił się także motyw drzewa, które wypełniało tło sceny konarami. Połączenie nowoczesnej surowości wnętrza i tradycyjnych kostiumów utrzymało się już do końca przedstawienia. W domu braci Stolnikowiczów pojawia się po raz pierwszy Cześnikowa, tu grana przez Barbarę Bagińską. Śpiewaczce udało się sugestywnie stworzyć postać typowej starej ciotki intrygantki, która zrobi wszystko, by jej chytry plan się powiódł. To najlepsza kreacja aktorska w przedstawieniu.

Następnie akcja przenosi się do dworu Miecznika. Zamiast bogactwa scenografii tu także widać było prostotę wnętrz, a kominek, udający płomień migającymi lampkami, to już lekka przesada. Tutaj pojawiły się także kolejne osoby dramatu. Damazy - Andrzej Kalinin - okazał się tenorem zgrabnie dopasowanym do swej roli. Choć nie miał zbyt wiele okazji do popisów wokalnych, jego postać, podobna w założeniu do Fredrowskiego Papkina, zapadła w pamięci. Największym rozczarowaniem okazał się natomiast Miecznik. Wspominając wielką kreację Andrzeja Hiolskiego, z przykrością patrzyłem na Andrzeja Kryczkę, który z najwyższym trudem śpiewał słynną arię polonezową. Postać tak istotna dla całej akcji tutaj stała się wątła i bez wyrazu.

Na szczęście, były też miłe niespodzianki. Owacje należą się Arnoldowi Rutkowskiemu za rolę Stefana. Artysta dysponuje jasnym, nie bardzo szerokim głosem, który początkowo wydaje się niezbyt interesujący. Jednak w miarę trwania przedstawienia wątpliwości znikają. Aria "Cisza dokoła" okazała się kreacją wysokiej klasy, zarówno od strony aktorskiej, jak i wokalnej.

Wysoko należy ocenić także rolę Skołuby w wykonaniu Radosława Żukowskiego. "Ten zegar stary" zabrzmiał dokładnie tak, jak powinien. Udało się też stworzyć charakter jowialnego, rubasznego klucznika. Trzeba też wspomnieć o Hannie - Ewie Czermak. Jest to jasny, dźwięczny sopran, który bardzo pięknie zabrzmiał w arii "Do grobu trwać w bezżennym stanie". Jadwiga, Dorota Dutkowska, pozostała natomiast niemal niezauważona. We wszystkich scenach zbiorowych jej głos chował się za resztę obsady, a partie solowe śpiewała bez przekonania. Może gorszy dzień? Taki sam musiał mieć także Tomasz Rudnicki - Zbigniew. Młody baryton zaśpiewał mocno ściśniętym, suchym głosem, a jego aktorstwo było, niestety, mało czytelne.

Towarzysząca śpiewakom orkiestra ruchem sinusoidalnym poruszała się od sprawnie akompaniującego zespołu do ledwie zgranego. Tomaszowi Szrederowi udało się jednak pokazać kilkaciekawych detali partytury, za co trzeba go docenić. Jak zwykle najpełniej zabrzmiał finał. Zatańczony zgrabnie i z przytupem mazur zakończył przedstawienie pozytywnym akcentem. Szkoda, że całości nie można wspominać równie miło. (mi)



Maciej Łukasz Gołębiowski
Hi Fi i Muzyka nr 4/04.2009
14 kwietnia 2009
Spektakle
Straszny dwór
Portrety
Laco Adamik