Wehikuł z piosenkami

Teatr im. J. Osterwy - przez ostatnie sezony prujący swoimi premierami skierowanymi przeciwko wszelkim wrogom postępu niczym seriami z karabinu maszynowego - mimochodem wypuścił spektakl nie zalatujący prochem ideologii! A już myślałem że bywalcy budynku przy Narutowicza są skazani na same sztuki retorycznie przejęte losem świata, Europy i Polski, pełne oskarżeń, zjadliwej ale taniej ironii i zatroskanych monologów (a przy tym, niestety, pod wieloma względami dosyć marne).

Tymczasem świat dalej jest urządzony według utartych schematów, Kościół Katolicki, ciemnogród i aktualny rząd trzymają się mocno, i jakoś nie boją się Teatru im. J. Osterwy. Za to, trochę jakby mimochodem, bez wielkiego szumu oraz desantu oświeconych warszawskich artystów i krytyków - pojawił się na deskach lubelskiej sceny "Kram z piosenkami" w reżyserii Jerzego Jana Połońskiego. Dokładniejsza analiza tego fenomenu - czyli lektura logotypów umieszczonych na materiałach promocyjnych - dowodzi, że impulsu finansowego dostarczyły obchody stulecia niepodległości Polski. Ale przedstawienie to nie ma bynajmniej charakteru akademii ku czci (zresztą, życzyłbym wszystkim, niezależnie od poglądów, takiej akademii!). Należy tu dodać kilka słów o pierwowzorze, aby stało się jasne, że za pomocą "Kramu..." nudna i poważna celebracja możliwa nie jest.

Rzadko dziś wznawiany i pamiętany scenariusz Leona Schillera jest w istocie jednym z założycielskich dzieł dla polskiego XX-wiecznego teatru. Napisałem "dzieł", żeby nie napisać na przykład "dramat", albo na ten przykład "operetka". Jeśli już bawimy się w etykietki - to pewnie należałoby nazwać "Kram z piosenkami. Obrazki śpiewające" (bo taki jest pełny tytuł, przypomniany także i na lubelskim afiszu) śpiewogrą. Siła "Kramu", ale zarazem i powód dla którego dziś stał się on dziełem zapomnianym, leży w samym schillerowskim koncepcie skolekcjonowania i uteatralizowania lirycznych i frywolnych pieśni i piosenek z polskiej tradycji, od czasów sarmackich aż po międzywojnie. W tużpowojennej Polsce, a potem w PRL-u miały one ogromną siłę rażenia. Był to sposób na ucieczkę od operetki i wodewilu, a w bliższych nam czasach, od ciężkawej poetyki estradowych składanek biesiadnych, czy przygniatających patosem recitali poezji śpiewanej. Ale w 2018 roku sięgnięcie po "Kram..." jest zadaniem karkołomnym i dla reżysera i dla aktorów, bo nie da się ukryć, że ze współczesnej perspektywy są te śpiewające obrazki mocno anachroniczne. Trudno zresztą oczekiwać nowoczesności od "Kurdesza nad kurdeszami" czy ułańskich frywolności.

Wyzwaniem reżyserskim jest wymyślenie na nowo inscenizacji scenariusza wielokrotnie wystawianego, i to przez najlepszych majstrów (przecież nie tylko Schiller, ale i np. Olga Lipińska!). Aktorzy zaś stoją przed innymi trudnościami: jak zaśpiewać, wytańczyć i zagrać postaci z polskiego imaginarium, pojawiające się tych utworach, aby nie stworzyć jedynie sentymentalnej ramoty.

Trudności te zostały z (prawie) zupełnym sukcesem pokonane. Powstał spektakl lekki i migotliwy, pełen dowcipu, przesycony teatralnością, i co ważne - niepopadający w tanią nostalgię. Głównym tematem wydaje się tu - upływ czasu, i walcząca z nim praca wyobraźni. Co ciekawe, uniknięto karykaturowania, moralizatorstwa czy kaznodziejskiego tonu smagania narodowych błędów i obsesji. (I słusznie, bo co tu jeszcze można dodać odkrywczego, po "Dziennikach" czy "Transatlantyku" Gombrowicza, na ten przykład). Oto po magazynie, gdzie zesłano niemodne i zapomniane zabytki polskiej rozrywki i obyczajowości, oprowadza protagonistka - Panna Młoda w trampkach i z upiornym makijażem (znakomita Jowita Stępniak). A zatem - coś w rodzaju seansu spirytystycznego. Nie ma wyjścia, trzeba tu wymienić całą uczestniczącą w nim obsadę: Jolanta Deszcz-Pudzianowska, Teresa Filarska, Grażyna Jakubecka, Anna Torończyk, Tomasz Bielawiec, Wojciech Dobrowolski, Artur Kocięcki, Witold Kopeć, Jerzy Kurczuk, Marek Szkoda. Aktorzy zbyt rzadko oglądani, grający z ogniem i pasją ten gęsty, nasycony szczegółami, mikro-zadaniami, skrzący się spektakl. Dostali od Połońskiego doskonały materiał - pomysłowe i dopracowane w najdrobniejszym szczególe ustawienia scen, choreografie (Urszula Pietrzak), a przede wszystkim - nowe aranżacje piosenek "Kramu..." (Łukasz Damrych).

Zbyt dobrze znane melodie słyszymy jakby na nowo dzięki lekko jazzującemu opracowaniu. Tym bardziej szkoda (i to jest największy mankament lubelskiego przedstawienia), że Teatr im. J. Osterwy zaoszczędził na oprawie scenicznej, i zdecydował się na muzykę "z puszki", co poskutkowało automatyzmem w tempie wykonania poszczególnych scen. Mimo tego przykrego wrażenia, pogłębionego jeszcze wprowadzeniem mikroportów (fatalnie zresztą nagłośnionych), dzięki pasji aktorskiej udało się widowni (a przynajmniej niżej podpisanemu) wpiąć w ten płynący wartkim nurtem strumień czasu przypomnianego.

Wydawałoby się, że nie mają szansy powodzenia oklepane w gruncie rzeczy reżyserskie zabiegi formalne (Połoński, jako wytrawny praktyk teatru lalkowego nie ma problemów z potęgowaniem prowadzących uwagę widza niespodzianek): trupie makijaże w połączeniu z historycznymi kostiumami, projekcje wideo z teatralnego magazynu, zabawy rekwizytami, deformowanie sylwetek aktorów, i tak dalej.

Formuła recitalu daje aktorom możliwość pełnego szaleństwa - tu każdy gra główną rolę przez cały czas, a do tego mniej więcej po równo są obdzieleni solówkami. Wydawałoby się, że to przepis na teatralną katastrofę. Ale jednak dochodzi w trakcie tego przedstawienia do jakiegoś przedziwnego unieważnienia przeszłości i na powrót nadania jej znaczenia. Historia już nie składa się wyłącznie z ożywionych na chwilę stereotypów, kompletnie nieistotnych, ale czymś znacznie bardziej na serio. I to właśnie dlatego, że potraktowana została nie ze śmiertelną powagą. Te stare, już raczej nieśmieszne dowcipy odtworzone w klimacie aktorskiej zgrywy, służą do podróży w czasie, zmuszają do myślenia. Podejrzanie świeżo i aktualnie brzmi ognisty okrzyk "Eviva l'arte!", hasło w które nikt już dziś nie wierzy. Jest prawdziwy, znacznie bardziej od wszelkich prób smagania współczesnego filistra ze śmiertelną powagą i młodzieńczą naiwnością.



Grzegorz Kondrasiuk
Lubelski Informator Kulturalny ZOOM
7 listopada 2018