Welcome to Russia!

15 października 2009 roku, godzina 21.00. Na Dużej Scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego, "wobec zła", pod wodzą Lva Erenburga, stają aktorzy Magnitogorskiego Teatru Dramatycznego im. Puszkina. Stają... i rozkładają na łopatki. Dziękujmy organizatorom, dziękujmy po trzykroć, że w zagęszczającej się z dnia na dzień atmosferze zadumy i kontemplacji, którym zdaje się sprzyjać nawet pogoda, uraczyć nas raczyli "Burzą", jasną i orzeźwiającą.

15 października 2009 roku, godzina 21.00. Na Dużej Scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego, „wobec zła”, pod wodzą Lva Erenburga, stają aktorzy Magnitogorskiego Teatru Dramatycznego im. Puszkina. Stają… i rozkładają na łopatki. Dziękujmy organizatorom, dziękujmy po trzykroć, że w zagęszczającej się z dnia na dzień atmosferze zadumy i kontemplacji, którym zdaje się sprzyjać nawet pogoda, uraczyć nas raczyli „Burzą”, jasną i orzeźwiającą.

Spektakl Erenburga pokazuje, że można, a może nawet trzeba robić teatr w, nazwijmy to, klasycznym wydaniu. Wyraźny, szkolny wręcz podział na sceny, mało inwazyjna scenografia, ludowe stroje, tylko pomagają poczuć specyficzną atmosferę. Na trzy godziny zapomnieć możemy o postmodernizmie i surowej teatralnej nowoczesności. „Welcome to Russia” – powinno być napisane w widocznym dla wszystkich oglądających miejscu. 

Tytułowa „Burza” to słowo jakże pojemne w odniesieniu do treści. Mentalny sztorm szaleje na scenie na zaskakująco wielu poziomach: mamy niewierną żonę, nieszczęśliwie zakochaną służącą, mamy intrygę, mamy nawet płomienne wyznania! - a wszystko to uroczo opakowane w przesycony absurdem i groteską, przekomiczny rosyjski folklor. Na tle swojskich dekoracji, przy akompaniamencie rodem jakby z Hiszpanii dzieje się ta wschodnia wersja soap opery, istna telenowela. 

Niech jednak nikogo nie zwiodą salwy śmiechu wśród publiczności: spektakl Lva Erenburga to nie tylko urokliwa etnologiczna pocztówka. „Burza” jest historią pełną temperamentu, nieujarzmioną jak tytułowy żywioł. Pierwsze skrzypce gra tutaj miłość, to ona nakręca akcję, zapętla intrygę, by na koniec stać się przyczyną tragedii. Nie sposób jednakże przebrnąć przez trzygodzinne meandry małomiasteczkowego dramatu z kamienną twarzą. Bo jak poczuć ten dramatyzm sytuacji, jak wychwycić i zatrzymać w sobie na dłuższą chwilę tragizm położenia, w jakim znalazła się zakochana nie we własnym mężu - Tichonie Katierina (Anna Dashuk), gdy pełnemu patetycznego romantyzmu wyznaniu towarzyszą bezlitośnie tnące komary, a nieszczęśliwie zakochana Głaszka (Lira Lyamkina), łkając z dławiącej ją namiętności, w desperacji, podskakując niezgrabnie, zaklinać usiłuje bułeczki, pakując je tu i ówdzie w (naprawdę!) obszerne poły swojej niezbyt świeżej sukmany?

Katierina jest bodaj jedyną postacią, której reżyser oszczędził komizmu. Zarówno bowiem zaborcza matka-dewotka (Nadezhda Lavrova), jak i nieporadny Tichon „jak-mamusia-każe” Kabanow (Vladimir Bogdanov) raz po raz przełamują teoretyczną powagę sytuacji, równocześnie zgrabnie wypełniając przypisane im postaciowe klisze. Typowość poszczególnych bohaterów idealnie koresponduje z pokazanym w „Burzy” hermetycznym światku – niezbyt licznej społeczności, gdzie wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą i uwadze nie umknie brak guzika u koszuli sąsiada, nie wspominając o płomiennych romansach. W tym mikrokosmosie najjaśniejszą gwiazdą jest jednak bezbłędna w swoim cynizmie, beztroska, choć przecież niewidoma Matriona (Marina Yakovleva). „Pali się!” – krzyczy w kończączej spektakl scenie. Pali się każdy z bohaterów – ze wstydu, z rozpaczy, z rozżalenia. Pomimo tragicznego finału, z krzeseł wstajemy jednak uśmiechnięci i podbudowani – bo przecież nawet miłości nie można brać tak do końca na serio.



Ewa Orczykowska
Gazeta Festiwalowa
16 października 2009