Wesele w brzezinie

Co się stanie, gdy w brzozowym zagajniku lewicujący artysta postanowi dogadać się z kibolem? Puszczą las z dymem.

Udało się Kuczokowi to "Wesele". Choć zdaje się niemożliwe, by w dzisiejszych czasach pożenić dwie grupy społeczne, jak to sobie wymarzyła młodopolska chłopomania. Aktor z kibicem? Weteran wojenny z piłkarzem? Vlogerka z reżyserem? Takie rzeczy się Wyspiańskiemu nie śniły. A jednak spektakl Piotra Kruszczyńskiego ma w sobie moc porywania - homogenicznego co prawda, ale jednak - tłumu.

Wojciech Kuczok miał podobno napisać tekst o kibolach - jako reprezentatywnej grupie, na której dałoby się zbadać działanie języka nienawiści - ale udało mu się zakreślić nieco szerszy portret społeczny. Na pachnącej ściółką scenie, w lesie brzóz i upamiętniających ofiary zniczy, znajdują się oprócz kibiców i aktorzy teatralni z dyrektorem wyczekującym reżysera, i wspominający bohaterskie czyny patriotów weteran wojenny (Aleksander Machalica), i znany piłkarz ze swoją małżonką-vlogerką, i pani profesor z odczytami o kibicach, i nawet jakiś pan polityk od kultury. Czy są w stanie coś razem zdziałać? Udaje im się wykrzesać trochę ognia (choć dopiero, gdy sprawy przejmą w swoje ręce zaprawieni w wybuchach kibole), a potem wystawić szkolną akademię o ofiarach którejś z wojen. W każdym razie dopóki nie przyjdzie reżyser, bo wtedy dopiero zaczyna się bałagan.

Absurdalna postać reżysera z lewackiego homo-lobby (Mateusz Ławrynowicz), którego wizja teatru zaczyna się tam, gdzie kończą się słowa, jest jedyną siłą próbującą zespolić rzucone w głuchą puszczę obozy. I jest całkiem zadowolony z efektów, kiedy każe ćwiczącej do roli Racheli aktorce (zaskakująca Maria Rybarczyk) obrzucać samymi spółgłoskami z tekstu Wesela zapalonego kibica i pewnie miłośnika cross-fitu (Marcin Kalisz). Przez chwilę wszyscy dają się zaczarować, obejmując tętniące energią natury brzozy i wykrzykując zadane słowa w sanskrycie, ale nie można tu mówić o komunikacji. Najwięcej dobrej woli wykazuje aktorka-Rachela zafascynowana zwierzęcą fizycznością kibica - na chwilę oddaje się błogiemu zapomnieniu cielesnej rozkoszy. Jednak nie mają tu sobie nic do powiedzenia ani bogaty piłkarz reprezentacji (Andrzej Niemyt) z ojcem weteranem, ani terapeutka (Małgorzata Łodej-Stachowiak) z aktorką, ani nawet dyrektor teatru (Waldemar Szczepaniak) z menedżerem od kultury (Zbigniew Grochal). Częściej słyszymy monologi niż dialogi, między drzewami postaci nie muszą się spotykać nawet wzrokiem. A kiedy bogata żona piłkarza (Karolina Głąb) z dziennikarskimi aspiracjami próbuje przeprowadzić rozmowy z tymi nieciekawymi jej zdaniem ludźmi, chwilę uwagi poświęca jej tylko menedżer - i to dlatego, że chyba kojarzy ją z telewizji.

Znamienna jest kapitulacja pretensjonalnego reżysera, który szybko pakuje walizki i zdradza, że jeśli ma robić spektakl o tym, czy już upadliśmy, czy dopiero upadniemy - woli wystawiać z dziećmi w przedszkolu Lokomotywę. Podobna bezradność bije z odczytów pani profesor (Daniela Popławska), gdy jej przerysowany, hiperpoprawny naukowy żargon o społecznych zwyczajach kibiców, staje się zapisem osobistych doświadczeń przepełnionych strachem i niechęcią do współczesnej idei wspólnoty, ojczyzny, patriotyzmu.

Te gorzkie diagnozy przeplatane są jednak lokalnymi kontekstami i aluzjami, które wywołują na widowni salwy śmiechu. Spektakl otwiera hymn Lecha Poznań, kibice posługują się poznańską gwarą, a autor Wojciech Kuczok z dramaturgiem Michałem Pabianem musieli się dobrze bawić przy składaniu współczesnego języka z cytatami z "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego. Jeśli ich językowe popisy (jak np. dzień swądu ostatecznego) nie wprowadzą widzów w lepszy nastrój na choć dwie godziny w tym ponurym grudniu, to może już nie ma ratunku i rzeczywiście lepiej wrócić do Lokomotywy.



Anna Rogulska
kultura.poznan.pl
22 grudnia 2016
Spektakle
Ambona ludu