Weź mnie do nieba!

Jedna zakonnica zrobiła w Polsce większą karierę niż gwiazda estrady. Pochodziła z Ameryki, zwała się Mary Clarens i miała niezwykły talent wokalny. Tak było w latach 90. i już wszyscy wiemy, że mowa o siostrze przebieranej. Czas na wielki come back.

"Sister act", kasowy film hollywoodzki z Whoopi Goldberg w roli głównej, jest dla mojego pokolenia czymś jak "Winetou" dla pokolenia moich rodziców. Pokazywał nam wszystko, czego nie było jeszcze w Polsce, choć wydawało się, że w rozwijającym się kraju już za chwilę się pojawi. Wyluzowana młodzież na ulicach, cekiny, wielka Ameryka z coca-colą i wszechobecnymi reklamami. Słowem Dziki Zachód, ale taki bardziej nowoczesny i pociągający. Jako że "Zakonnica w przebraniu" pojawiała się w telewizji mniej więcej z taką częstotliwością jak "Kevin sam w domu", trudno znaleźć trzydziesto- czy czterdziestolatka, który nie widział roześmianych zakonnic, ratujących śpiewem nie tylko swój klasztor, ale także życie zagubionej Deloris. Potem amerykańskie cekiny trafiły i do nas i nie śledziliśmy już tak uważnie losów filmowych bohaterów, z małym wyjątkiem, gdy wypuszczono jego drugą, nieco słabszą część.

Jeszcze raz

Tymczasem w USA, po zarobieniu 100 milionów dolarów ze sprzedaży biletów, film stał się klasykiem. A że musical, to można było łatwo przenieść go na scenę, i tak się stało w 2006 r. Pięć lat później chór zakonnic z kościoła Matki Bożej Królowej Aniołów występuje już na Broadwayu. W tym roku Deloris van Cartier jako siostra Maria Klemens przebojem wchodzi na deski Teatru Muzycznego w Poznaniu i muszę ulec tu pokusie podzielenia się osobistymi wrażeniami. Bo kochając film, na podstawie którego stworzono spektakl, z obawą wyczekiwałem pierwszych scen przedstawienia. Rozkręca się ono może nieco dłużej niż na srebrnym ekranie, ale efekt jest piorunujący. Salwy śmiechu wybuchają co chwilę, nie da się powstrzymać od spontanicznych oklasków, do których zresztą prowokują postaci ze sceny, a nogi tupią w rytm muzyki. Zdumiewające jest to, jak mały teatr, który jeszcze parę lat temu kojarzył się z wyjściem klasy szkolnej do operetki, z rozmachem, choć skromnymi środkami, zrealizował brodwayowskie widowisko. I to nie tanimi chwytami, tymi wszystkimi piórami wiadomo gdzie, którymi teatry muzyczne próbują zwabić rubasznego widza. Wymienić tu należy po kolei: znakomity przekład piosenek (w wersji teatralnej zupełnie odmiennych od tych z filmu, ale równie poruszających), porywającą muzykę Alana Menkena pod batutą Piotra Deptucha, brawurową choreografię (zatańczże człowieku w habicie!) przygotowaną przez Ewelinę Adamską-Porczyk. Wszystko to w zjawiskowych kostiumach spod igły Ilony Binarsch. W wersji teatralnej akcja przesunięta jest na koniec lat 70. XX w., zatem już same fryzury, spodnie dzwony z wysokim stanem i buty z niby wężowej skóry wywoływały mimowolny uśmiech. Owacje na stojąco w pełni zasłużone, szczególnie po zobaczeniu pracy całego zespołu aktorskiego, bo w tym musicalu praca grupy miała duże znaczenie. Oprócz roli tytułowej, w wykonaniu Karoliny Trębacz (z której zrobiono jako żywo czarnoskórą divę), moją uwagę przykuła szczególnie Barbara Melzer w roli siostry przełożonej i Przemysław Łukaszewicz jako filadelfijski policjant.

Mam swoje siostry, nie jest źle

Upraszczając, jak tylko się da, fabuła spektaklu polega na tym, że do klasztoru trafia Deloris van Cartier: była faworyta mafijnego bossa, niespełniona wokalistka, która przypadkiem była świadkiem dokonanego przez potężnego kochanka morderstwa. Coś tknęło ją, by skończyć z poprzednim życiem i zeznawać przeciw swojemu mocodawcy, więc policjant, do którego trafiła, stwierdza, że tak kolorowego ptaka można schować tylko w zaciszu parafii Królowej Aniołów. Perypetie Deloris kończą się szczęśliwie, bo dawny kochanek trafia do więzienia, ale ona sama po tej przygodzie nie jest już taka sama. Co więcej, zmienia się całe otoczenie, do którego trafiła. I tu chyba ukryty jest powód, dla którego wszyscy tak uwielbiamy tę historię. Przemiana człowieka, danie szansy nawet komuś, kto w ogóle nie rokuje poprawy, to tematy, które zawsze wyciskają łzy, a w Sister act mamy to zaserwowane na kilku poziomach: przemiany próżnej Deloris w osobę skłonną do poświęceń, nieśmiałego policjanta w przebojowego bohatera, kostycznej siostry przełożonej we wrażliwą liderkę. Dzięki nim cała wspólnota sióstr odkrywa siłę, jaka płynie z bycia razem.

Wreszcie, jest to naprawdę mądra opowieść o Kościele, choć ubrana w maskę wodewilu. Pokazuje ona, że choć często mamy pokusę, by z Ewangelią zamknąć się przed światem, z obawy przed zepsuciem grzechu, to zaprzepaszcza się wtedy szansę, by przyprowadzić innych do Chrystusa. A mądrze można wykorzystać do głoszenia nawet popkulturę, by jak mówiła jedna z bohaterek, nie szeptać o tym, o czym powinno mówić się głośno. "Weź mnie do nieba!/ Ekstazę poczuć daj!/ Co tylko chcesz, to bierz" - śpiewała wyzywająco Deloris. Potem jednak jako zakonnica w przebraniu odkryła, że to modlitwa, którą można skierować tylko do Jedynego. A z finału wynosimy przesłanie, byśmy szerzyli miłość, mimo podziałów i przeciwności. Czy więc nie o to dokładnie chodzi.



Szymon Bojdo
Przewodnik Katolicki
11 października 2016