Widowiskowe, a nieciekawe

"Amfitrion" w reżyserii Wojtka Klemma toczy się wartko i błyska kalejdoskopowymi światełkami. Przykuwa uwagę, momentami śmieszy, ale ani przez moment nie porusza. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej atrakcyjnej formie zabrakło głębszej treści.

Przedstawieniu Klemma z pewnością nie można odmówić wizualnej atrakcyjności. Widowiskowych chwytów mamy tu sporo: obrotowa scena, odbijające światło lustra, całkiem spore ilości sztucznych kwiatów i zabawa kostiumem – szczególnie w scenie małżeńskiej kłótni, w której Alkmena do każdej wypowiadanej kwestii (!) pojawia się w innym szlafroczku. Również warstwa dźwiękowa pozostaje urozmaicona, gratulacje należą się szczególnie Beacie Paluch za zaskakująco ciekawy wokal. Ale to niestety w telegraficznym skrócie wszystko, na czym można się skupić w tym spektaklu.

Sięgając po tekst Kleista, Klemm miał przed sobą ogromny potencjał do wykorzystania. Poruszane w nim tematy tożsamości, granic ludzkiego postrzegania, relacji między małżonkami wciąż pozostają aktualne i teatralnie atrakcyjne. Mimo to, reżyser świadomie zdecydował się na zepchnięcie tego wszystkiego na margines. Można odnieść wrażenie, że całość treści i przemyśleń kryjących się za „Amfitrionem” zawarto w wiszącym nad sceną napisie „It’s not you, it’s me”, naśladującym tandetną estetykę telewizyjnego studia.

Najbardziej brzemienna w konsekwencje dla wymowy przedstawienia mogła być decyzja, by zerwać z tradycją odgrywania ról Jupitera i Amfitriona przez tego samego aktora. Sytuacji w jakiej znajduje się Alkmena (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) nadaje to dodatkowej dwuznaczności: czy naprawdę można tu mówić o pomyłce? A może raczej o świadomym wejściu w pewną grę? Niestety, przejawiający się w tym rozwiązaniu potencjał zupełnie nie został wykorzystany. Refleksja nad problemami tożsamości rozmywa się zupełnie w blasku scenicznych świateł i w kolorowych plamach kostiumów.

Osobiście uważam, że największą wadą tego przedstawienia jest jego nijakość. Reżyser ani nie wgłębia się w treść, ani nie poszukuje rewolucyjnej formy. Wręcz przeciwnie – wszystkie zastosowane chwyty są do tego stopnia ograne (np. mikrofony, obrotowa scena, hałas zagłuszający wypowiadany przez aktorów tekst, confetti sypiące się z sufitu), że jedyne co mnie zaskoczyło to nieobecność multimedialnej projekcji. Wszystkie te elementy składają się na wrażenie bezsensowności. Bo niewątpliwie można ten spektakl obejrzeć i nie mieć wrażenia, że na widowni siedzi się za karę. Ale po co?



Aleksandra Kamińska
Dziennik Teatralny Kraków
9 kwietnia 2010
Spektakle
Amfitrion