Więcej niż nostalgia

Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna - chciałoby się rzec o "Białej bluzce" w Och-Teatrze. Krystyna Janda i Magda Umer z sukcesem mierzą się z mitem spektaklu sprzed lat, teksty Osieckiej zaprawiając ostrą goryczą.

Choć stan wojenny istnieje w "Białej bluzce" tylko w wyraźnie zaznaczonym tle, w chwili premiery w roku 1987 seans Jandy i Umer trafiał w samo sedno polskiej szarości tamtego czasu. Były podobno dziewczyny, które jeździły za aktorką z miasta do miasta, próbując wbić się na przedstawienie. Mówiły, że to o nich. Dla wielu moich koleżanek opowiadanie Agnieszki Osieckiej było chwilę później lekturą najważniejszą. "Biała bluzka" nazywała po imieniu tęsknoty pokolenia lat 80. Być przyzwoitym, żyć, kiedy trzeba, w polityce, a kiedy jest się już bardzo zmęczonym, poza nią. Pozostać przyzwoitym, nie uginać karku, ale płacić za to - w miarę możliwości - niewygórowaną cenę. Nie wyrzekając się świadomości swej chorej ojczyzny, mieć normalną, na ile się da, młodość. Nie jakąś nadzwyczajną. Normalną - to w zupełności wystarczy.

Elżbieta Jandy w 1987 roku była poza nawiasem i bezskutecznie próbowała ułożyć sobie prywatny świat. Dziś bohaterka przedstawienia ma o 23 lata więcej i nie zamierza ukrywać swego wieku. Autorki "Białej bluzki" w Och-Teatrze nie chciały na siłę uwspółcześniać napisanego krótko po stanie wojennym tekstu. Wciąż mówi się zatem ze sceny o kartkach na żywność, realia przynależą ściśle do tamtego okresu. Oprócz obrotowego krzesła bohaterki jedynym elementem scenografii jest makieta Pałacu Kultury. Na froncie umieszczono godło Polski i znak PZPR. Pamiętam dobrze ten obraz. Tak pomyślany wieczór nie jest jednak wyłącznie lekcją historii.

Przejmująco śpiewanej przez Jandę piosence "Pijmy wino za kolegów" towarzyszy film z bohaterami KOR i pierwszej "Solidarności". Ogląda się go ze ściśniętym gardłem jak rodzinny album ludzi, których już nie ma. Jednak Osiecka, Umer ani Janda nie pretendują do ukazania prawdy obiektywnej, wiedząc, że każda sztuka jest sprawą osobistą. Dla Osieckiej zaś była rzeczą wręcz intymną. Mało kto tak jak ona potrafił na społeczne tło nakładać małe historie bohaterek. Zwyczajnych, a jednak nie do pomylenia z nikim.

Elżbieta z "Białej bluzki" takiej kobiety jest najlepszym przykładem. Dlatego chętnie podążamy za nią w podróż do czasów młodości. Wielkość widowiska w Och-Teatrze polega na tym, że Janda i Umer nie idą w stronę bezkrytycznego jej idealizowania. Budują obraz wielobarwny, znajdując w fantastycznie skonstruowanym opowiadaniu wszystkie odcienie ówczesnej i każdej innej szarości. W dodatku Janda dziś brzmi prawdopodobnie bardziej gorzko niż przed 23 laty. Opowiada bowiem w imieniu tych wszystkich, co pozostali barwnymi ptakami, ocalili wewnętrzną wolność, więc na swój sposób wygrali. Jednak własnego świata nie uporządkowali, wciąż są w tym samym punkcie.

Przedstawienie jest kolejnym, mówionym szeptem i krzykiem, tour de force wybitnej aktorki. Krystyna Janda gra oszczędnie, a mimo to skupia całą uwagę widowni. Stopniuje napięcie, idealnie rozkładając mocniejsze i lżejsze akcenty. Inaczej niż przed laty śpiewa. Było to słychać już w "Dancingu" wg poezji Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, w "Białej bluzce" jest jeszcze bardziej dobitne. Głos aktorki zmienia barwę, staje się ciemniejszy, zdarty, jakby wpisała weń wszystkie minione lata. Ktoś powie, że to szkodzi śpiewaniu Jandy, bo czuć w nim walkę, znać wysiłek, niemal ból. Tymczasem właśnie zniszczony głos artystki, mnie przypominający wielką Mariannę Faithfull, staje się jej atutem, a songom z "Białej bluzki" przydaje siły.

Zmieniłbym tylko jedno. W miejsce "Orszaków dworaków" wstawiłbym do spektaklu "Na zakręcie". Magda Umer mówiła kiedyś, że nie znalazło się w pierwszej "Białej bluzce" tylko dlatego, że powstało po premierze. Ten utwór w wykonaniu Krystyny Jandy jest absolutnym mistrzostwem świata, choć może wykonywanie go dzisiaj zbyt wiele ją kosztuje



Jacek Wakar
Dziennik Gazeta Prawna
14 czerwca 2010
Spektakle
Biała bluzka