Wieczór trzech króli

Wieczór Trzech Króli to najbardziej nietypowa komedia Szekspira: niezbyt komiczna, raczej melancholijna, chwilami nawet gorzka. Wydaje się, że została napisana dla nieco bardziej wyrafinowanej widowni niż ta, która zwykle przychodziła do Globe. I spektakl zrobiony w Teatrze Polskim przez Dana Jemmeta również jest dla ludzi, którzy już się z Szekspirem spotkali: bawi się konwencjami, wątkami i postaciami, ale nie oddaje literalnie sztuki.

Rzecz dzieje się w zrujnowanym Teatrze Polskim, co samo w sobie od pierwszej chwili po podniesieniu kurtyny narzuca przymrużenie oka. Takich znaków będzie w spektaklu więcej. Na przykład to, że aktorzy, którzy w pierwszej scenie prezentują interesujący negliż, stopniowo zakładają na siebie kolejne sztuki garderoby, by w ostatnich scenach wystąpić w pełnych kostiumach i charakteryzacji, tak jakby w trakcie spektaklu dopiero wchodzili w swoje role, jakby teatr na nowo wstawał z gruzów – na naszych oczach. Albo: błazen. Feste to najważniejszy błazen szekspirowski. Mądry, gorzki, melancholijny. Zawiera w sobie odwieczne przeciwieństwa Dobra i Zła, Porządku i Chaosu, mądrości i głupoty, powagi i śmiechu. Istnieje w świecie i poza nim. Żyjąc poza prawem – tkwi w systemie. Uczestniczy w hulankach, a nawet intrygach kompanii, lecz sam nie bawi się przy tym ani trochę, zachowując przez cały czas dystans i trzeźwość oceny sytuacji. Zawsze ma w zanadrzu odpowiednią piosenkę – bo tego się od niego oczekuje. Błazen nikogo nie ocenia. Nie ma żadnych złudzeń ani uprzedzeń. Ma dostarczać rozrywki, ale nic poza tym. Nikt go nie słucha, ani nie rozumie. Błazeństwa mają być intelektualną pożywką dla subtelnych dworskich podniebień, ale nie mają przyprawiać o niestrawność. Dan Jemmet wyjął z tekstu wszystkie kwestie Feste, a w zamian kazał mu opowiadać kawały z brodą, typu „przychodzi baba do lekarza...", tworząc na nowo czystą szekspirowską postać. Wszyscy bohaterowie popadają w przesadę i wygłupiają się, a błazen zawsze i wszędzie pozostaje outsiderem, widzi ze swej pozycji więcej i ostrzej. Zdaje sobie sprawę z wielości dróg, jakie można obrać. Jest świadom pułapek, wie, jak łatwo zasłonić prawdę pozorami. Głównym zadaniem błazna jest demaskowanie otaczających go pozorów, sprowadzanie wszystkich zatopionych w iluzji bohaterów do wymiaru ziemskiego. Gdy inni się bawią, błazen pracuje i stara się zarobić na życie. Mimo, że pozornie także uczestniczy w zabawie, przez większość czasu robi to w ramach „godzin pracy". W istocie Feste (świetny Paweł Krucz) nie jest niczym więcej niż aktorem, który odgrywa swoją rolę na scenie najlepiej jak potrafi – a przecież nikt nawet nie zbliża się do prawdy o nim.

Fantastycznym zabiegiem jest powierzenie roli bliźniąt – Violi i Sebastiana – jednej aktorce, Lidii Sadowej. Dzięki temu obie postacie połączyły się w jedną, przypominającą mistycznego Gościa z Teoremy Pasoliniego, który – zjawiając się w domu mediolańskiego przemysłowca – wzbudza we wszystkich członkach jego rodziny (mężczyznach i kobietach) miłosną namiętność, burzy porządek panujących relacji i odziera rzeczywistość z pozorów. W tym świecie karnawałowego szaleństwa nie ma niczego stałego. Wszystko może się zdarzyć i wszystko może stać się czymś innym w ułamku sekundy. Kto jest kim? Kto jest prawdziwy, a kto gra? Nawet płeć nie daje żadnego oparcia: jest nieustannie kwestionowana, zmienna, zależna od kostiumu, makijażu, wyuczonych – męskich lub kobiecych – gestów, narzucona przez czyjeś spojrzenie, wyparta. Dlatego Viola – Cesario, Orsino i Olivia są uwięzieni pomiędzy dwoma biegunami pragnienia. Zbliżenie i oddalenie. Pożądanie i lęk. Miłość i chłód.

Orsina grają dwaj aktorzy – w zależności od obsady. Radosław Krzyżowski gra podstarzałego lowelasa, zakochanego wyłącznie w sobie samym. Mężczyznę, który do ostatniej chwili wyobraża sobie, że umiera z miłości do Olivii, gra rolę nieszczęśliwego kochanka, ale żeni się z pierwszą dziewczyną, która go o to poprosi. Na czym polega jego miłosny szturm? Na wzdychaniu i słuchaniu muzyki. Nic dziwnego, że Olivia zakochuje się w Cesariu. Maksymilian Rogacki za to jest Orsinem niezwykle niewinnym, chciałoby się powiedzieć – dziewiczym. Chłopcem, który nie ma pojęcia o miłości, który wyobraża sobie, że afekt do pięknej i smutnej sąsiadki ma wspólny mianownik z silną namiętnością, jaką żywi do niego Viola.

Doskonała jest scena, w której Orsino i Viola słuchają razem piosenki błazna. To kwintesencja tej sztuki. Poprzedzające ją dialogi skupiają się na tajemnicy miłości, uczuciach między mężczyzną i kobietą, istocie męskości i kobiecości – a w tej scenie to wszystko po prostu jest. Jest też rodząca się bliskość, jakby miłość rządziła się własnymi prawami, niezależna od płci, relacji i pozorów.

Należy wspomnieć jeszcze o trzech osobach pojawiających się w Wieczorze...: brawurowym duecie Marcina Jędrzejewskiego (sir Tobiasz Czkawka) i Piotra Cyrwusa (Andrzej Chudogęba) i – last but not least – Malvoliu, granym przez Jarosława Gajewskiego. Malvolio jest komicznie głupi, zadufany w sobie i poważny. Ta rola to prawdziwy majstersztyk, a scena, w której Malvolio wkłada żółte pończochy i podwiązki na krzyż, jest już od dawna kultowa.

Spektakl jest lekki, dynamiczny, znakomicie zagrany i bardzo szekspirowski. W takich grach z płcią, w tych wszystkich przebierankach, jest pewna teatralność życia. A może jest życie, w które teatr wniknął tak głęboko, że nie ma sposobu, by wyznaczyć granicę pomiędzy realną prawdą, a nakładanym na konkretne ciała, zanurzonym w kulturze przebraniem. A scenografia tylko potęguje to wrażenie.

To wszystko – zdaje się mówić Dan Jammett – ta miłość, płeć, przebieranki – to tylko teatr. To tylko gra. Wieczór Trzech Króli, albo co zechcecie.



Maja Margasińska
noircafe.pl
14 stycznia 2016
Portrety
Dan Jemmett