WIP, VIP-y i widzowie
Kiedy zaczęło być przykro? Przecież nawet nie od ubeków z pijanym kolegą na ramionach śpiewających "Janek Wiśniewski padł". Wcześniej. Już kilkanaście miesięcy po czerwcu 1989 tak zwane zajączki - układ palców w literę "V" z dawnych manifestacji - stały się najprostszym gagiem kabaretowym. Widownia rżała ze śmiechuMówi się, że opozycja antykomunistyczna nie potrafiła zdyskontować zwycięstwa, osadzić własnego mitu, powstrzymać się od kombatanctwa. Może tak. Ale zdrowo o portu ni stycznej większości także nieśpieszno było szanować tych, którzy ją, opierając się komunie, cokolwiek zawstydzali. Odruchowo szła w górę garda - lekceważenie i kpiny. Urbanowe "Nie" robiło kasę. Do kręcenia filmów, montowania spektakli o ruchach wolnościowych nikt się przesadnie nie kwapił. To, że solidaruchy swoimi głupstwami same się do tego przyczyniły, to inna sprawa.
Mówię to, by choćby po części usprawiedliwić niewiarę w siłę perswazyjną spektaklu "Sprawa operacyjnego rozpoznania" w gdańskim Wybrzeżu - przy pełnym szacunku dla jego wymiaru artystycznego. Zbigniew Brzoza umiał sportretować ruch Wolność i Pokój z drugiej połowy lat 80. lekko i błyskotliwie. Brzozowski z "Płomieniami" wpisany na afisz, jest - może na szczęście - tylko pretekstem, porzuconym w połowie; rzecz pomyślano najzupełniej afabularnie. Aktorzy w czarnych T-shirtach z nazwiskami gdańskich działaczy zdają relację z ich doświadczeń bez zadęcia: owszem, z dramatyzmem, ze skokami adrenaliny, ale i z humorem, z autoironią. Akcentowany jest nade wszystko próg decyzji o wejściu w jawny opór, dalej już mamy błogość wolności, pewność siebie, świadomość, że tamci mogą zamknąć, ale już nie skrzywdzą. Brzoza każe aktorom zlewać się z wyświetlanymi na wielkim ekranie sylwetkami autentycznych wipowców, ganiać się po meblach jak na ulicznych zadymach, odtwarzać gesty powielaczowego drukarstwa. Krążący po scenie saksofonista oddosłownia opowieść, nadaje balladowy ton. Akcja przy całej gadaninie rwie jak szalona, odzwierciedlając swą dynamiką młodość bohaterów.
Aliści tak naprawdę spektakl mówi tyle, że był kiedyś fajny ruch. Inteligentny, uczciwy, odważny. Spełniony. Może jednak malowany trochę zbyt błogo? Przeciwnicy nie zasługują, żeby brać ich poważnie: scenka, w której wipowcy miast marzanny topią kukłę Jaruzelskiego, a funkcjonariusze nurkują w Motławie, by łowić generała, godna jest najlepszych komedii. Problem z odnalezieniem się rewolucjonistów w codzienności po zwycięstwie - zawsze bolesny - zamknięto w szafie, konflikty nie istnieją, wątpliwości w nikim się nie rodzą. 50-letnie dziadki chwalą się światu fantastycznym przeżyciem pokoleniowym sprzed ćwierćwiecza. Mają prawo, bo było fantastyczne! Ale co z opowieści wezmą ci, którzy się na to przeżycie nie załapali, bo byli za młodzi, lub, niech będzie, za tchórzliwi? Poklepanie po ramieniu i sentencję "za wolność trzeba płacić"? Cóż z tego, że słuszną?
Jakoś psuje frajdę z gdańskiego spektaklu ponure przeczucie, że przewidywalną reakcją nań - nie dawnych WiP-owców, nie dzisiejszych VIP-ów, tylko zwykłych widzów - będzie jeszcze jedno wzruszenie ramionami. I sens dzieła, ten istotniejszy pewnie niż czysta satysfakcja pamiętających, pozostanie nieziszczony.
Jacek Sieradzki
Przekrój
13 września 2011