Witkacy Disneyem podszyty

Stworzenie interesującej interpretacji dramatu Witkacego jest sztuką nie lada trudną. Witold Szulc wyreżyserował dla Teatru Muzycznego w Toruniu "Pannę Tutli Putli", sztukę łamiącą stereotypy związane z dramatami Witkiewicza. Wobec tego spektaklu nie można przejść obojętnym.

Reżyserzy przeważnie interpretują Witkacego przez pryzmat szaleństwa, nałogów i metafizyki. Pokazują uwspółcześniony obraz zagubionego człowieka. Powstają spektakle, które albo ograniczają się pokazania nieuzasadnionej dziwaczności (co wynika z niezrozumienia intencji autora tekstu), albo poprzez zastosowanie odrealnienia tworzą dzieło próbujące nawiązać do teorii Czystej Formy. Jakże wielkie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że "Panna Tutli Putli" nie pasuje do żadnego schematu.

Główna bohaterka u Szulca nie jest kobietą witkacowską - ani demoniczną, ani nawet dziwną. Można odnieść wrażenie, że reżyser odrzucił w swojej interpretacji wizję Witkiewicza i jedynie posłużył się jego tekstem, by stworzyć spektakl "opowiadający o perypetiach miłosnych pięknej Panny Tutli Putli, która bezskutecznie poszukuje romantycznej miłości". Karolina Michalik - wcielająca się w rolę Tutli Putli - stworzyła nieco rozwydrzoną kokietkę. Myślę, że w tej interpretacji nikogo nie zdziwiłoby, gdyby powiedziała fredrowskie: "Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla (red. albo królestwo!) daj mi luby". Efemeryczna, zmysłowo poruszająca się blondynka ostatecznie rezygnuje z postawionych wymagań oraz wyswobadza mężczyznę swojego serca - kawalera D'Espargesa, by żyć z nim długo i szczęśliwie. Nie dominuje, a jej działania determinuje raczej niespotykana u Witkacego miłość. Tak zinterpretowana historia w połączeniu z musicalową muzyką mogłaby zostać określona Witkacowską jedynie jako pastisz rewii. Przecież autor dramatu nie znosił kultury popularnej oraz kabaretu. Konwencja przyjęta przez reżysera brana jest całkiem na serio. Nie ma mowy ani o "czystawej" formie (tj. spełniającej jedynie część z wyznaczników Czystej Formy), ani o czarnej mszy polowej, jak sugerował autor dramatu w liście do Reynelów.

Szulc zaserwował nam obraz bardzo ciepły. Znikło narastające przez niemal cały dramat napięcie seksualne. Co ważne, i jest to niewątpliwie ogromnym atutem przedstawienia, nie epatuje ono nagością, a serwowana "erotyka" nie zgorszyłaby gimnazjalisty. Reżyser uciekł od najbanalniejszego z możliwych odczytań dramatu. W spektaklu nie ma również charakterystycznego dla Witkacego przerażenia światem. To skutek konwencjonalnego podejścia do tematu musicalu - jako formy przyjemnej i rozrywkowej. Wyjątek stanowi Agnieszka Płoszajska, która wcieliła się w rolę Królowej wyspy Tua Tua, i stworzyła najbardziej barwną postać. Można odnieść wrażenie, że będące na stałym poziomie napięcie gwałtownie rosło, gdy pojawiała się na scenie. Płoszajska istniała i pozwalała zaistnieć innym. Wspaniała była figura Królowej i białego megiera (celowa bądź nie, gra cieni!) w trakcie skazywania dzikusów na śmierć. Postać (jako jedyna) wprowadzała nastrój demoniczny. Co prawda był on szybko neutralizowany poprzez powrót do typowych musicalowych chwytów.

"Pannie Tutli Putli" można zarzucić niespójność. Wielkim atutem spektaklu były ascetyczne dekoracje. Aktorzy ogrywali biały kilkustopniowy podest, który pełnił funkcję szezlongu, królewskiego tronu czy mównicy. Siłą inscenizacji stał się brak zbędnych przedmiotów. Dodatkowe dekoracje odwróciłyby uwagę od postaci na scenie i uniemożliwiłyby im wykazanie się w tańcu. Myślę, że całość zakłócała nieprzemyślana kreacja "kierownika wydarzeń" (?), który wprowadzał element teatru w teatrze i opowiadał widowni didaskalia. Komentarze były zbędne, ponieważ albo postaci chwilę później powtarzały podane informacje (niekiedy obraz był niezgodny!), albo opisy mogły zostać zastąpione grą świateł oraz sugestywną muzyką. Reżyser na swój sposób bawił się tekstem - nie uwypuklił wielu smaczków językowych ukrytych w tekście - szkoda. Plusem jest natomiast zmiana ponurego zakończenia dramatu, które nie pasowałoby do dość optymistycznej wymowy spektaklu. Erotyczna żądza została zamieniona na romantyczną miłość, a mieszkańcy wyspy wrócili do normalnego życia.

Spektakl Szulca jest specyficzny. Osobiście wolę interpretacje Witkacego, które mają na celu wywołać uczucia metafizyczne. Skłamałabym jednak mówiąc, że jest to złe przedstawienie.

"Panna Tutli Putli" na pewno zaskoczy osoby, które nie rozumieją zawiłej twórczości Witkacego. Spektakl jest sprowadzony do prostych uczuć (w znaczeniu dobrych, nie zaś prostackich). Nie znajdziemy w nim wulgarności i rozerotyzowania. Używki nie wyzwalają w postaciach demonizmu. Są raczej synonimem zabawy, żartu. Niezaprzeczalnie Szulc stworzył wspaniałe przedstawienie dla osób kochających musicale. Konwencja, obrana przez niego oraz Tomasza Lewińskiego (autora muzyki, kierownika muzycznego), jednoznacznie kojarzy się z bajkowym światem Disneya. Jest spójna, a co najważniejsze - świetnie wykonywana przez zgrany pięcioosobowy zespół muzyków i aktorów. W kompozycjach widać inspiracje współczesnymi hitami, takimi jak "Metro" czy "Romeo i Julia". "Panna Tutli Putli" zachwyci więc widzów, którzy oczekują teatru lekkiego i przyjemnego, niekoniecznie zaś uwikłanego w witkacowski demonizm.



Sylwia Rybacka
Teatr dla Was
22 września 2015
Spektakle
Panna Tutli Putli