Wolność w głowie

Małe miasteczko Blue Valley, a wokół wielka, wielka i sucha pustynia; jedna kobieta, która postanawia zostać nauczycielem pływania mimo wszystko - brzmi jak trailer kolejnego amerykańskiego kasowego hitu na lato, gdzie bohaterka po długich perypetiach od pucybuta do milionera zostaje właścicielem 10% udziałów w Oceanie Indyjskim.

Nie, nie - nie dajmy się zwieść pozorom. Nie o film hollywoodzki chodzi, ale o spektakl studentów Uniwersytetu w Sooreh w Iranie.

Cztery kobiety - jako że nie mogą sobie poradzić z wciągnięciem na scenę wielkiej kanapy - postanawiają rozpocząć naukę pływania. Mają jednak problem - brak wody, jak również basenu. Dzielny duch kobiecy nie zraża się jednak - lekcje rozpoczynają się od ćwiczeń we wstrzymywaniu oddechu. Najpierw na sucho, potem przy użyciu akwariów (gdzie poznikały wszystkie rybki?), w których wodę jedna z kobiet nieopatrznie posoliła, by dodać szkoleniu autentyzmu.

Jako że wolność w głowie nie ma granic, bohaterki spektaklu z krzeseł barowych i liny tworzą basen. Uczą się stylów pływackich, skoków do wody. Nie jest to jednak zabawa bezpieczna - zdają nam się mówić twórcy - jeśli giniesz w Matrixie, giniesz w rzeczywistości. Utopisz się w imaginowanym basenie i już Cię nie ma. Czyżby to była przestroga dla każdego humanisty? Uważaj o czym myślisz, uważaj co piszesz, bo myśli Twoje mogą Cię osaczyć i uszykować Ci zgubę? Nie wiem.

Mam problem z tym spektaklem. Wyczuwam ideę przedstawienia odgrywanego tylko przez kobiety, dla których wolność na scenie jest sposobem na budowanie przestrzeni wolności w społeczeństwie, przypisującym mężczyznom dominującą rolę i rozstrzygający głos, ale nie wiem, jaki to ma związek z nieistniejącym basenem pełnym wyobrażonej wody. Aktorki pływają w nim w sposób poprawny i godny podziwu jak na tak suche okoliczności. W choreografii nie ma jednak tej szczypty niezwykłości, która sprawia, że aktorzy zdają się poruszać kilka centymetrów nad sceną.

Niezwykły jest za to scenariusz, który w ostatniej chwili wmawia nam, że nie tylko basen był wyobrażony, nie tylko woda, ale i wszystkie przyjaciółki głównej bohaterki, i Michael Philips (czyżby chodziło o Phelpsa?), którego jednak nigdy nie spotkała. Po okrągłej godzinie scenarzysta próbuje wmówić nam, że tak naprawdę oglądaliśmy monodram. Trochę nieładnie z jego strony, biorąc pod uwagę, że wszystkie cztery postaci były równie wiarygodne.



Michał Rogalski
Teatrakcje
4 lipca 2013