Wracam do kina

Przemysław Wojcieszek - jeden z najważniejszych reżyserów filmowych i teatralnych ostatnich lat, opowiada w rozmowie z Kultura Online o tym, dlaczego robi sobie przerwę od teatru i wraca do filmu, zdradza szczegóły kinowej wersji "Made in Poland", a także krytykuje kiepskie czeskie filmy.

Ostatnio przestał Pan chyba numerować swoje sztuki. Wrocławska "Zaśnij teraz w ogniu" była Wojcieszkiem 6, ale w nowym legnickim spektaklu "Była już taka miłość, ale nie ma pewności, że to była nasza” numeru brak. Czemu?

Dwa ostatnie przedstawienia, które zrobiłem mają po prostu bardzo długie tytuły. Pomyślałem, że nie będę ich jeszcze dodatkowo przeciążał numerowaniem. To jedyny powód. Prozaiczny. Ale możliwe, że następny spektakl będzie miał numer, choć ma też spory tytuł.

A dlaczego takie długie tytuły ? Specjaliści twierdzą, że im krótszy, tym lepiej promuje sztukę.

W teatrze to nie działa. Poza tym lubię długie tytuły. Zdanie „Była już taka miłość, ale nie ma pewności, że to była nasza” bardzo mi się podoba, więc zrobiłem z niego tytuł. Bez skrótów.

Notabene to cytat z piosenki Grechuty. Wciąż wybiera Pan na tytuł fragmenty tekstu z piosenek, jak poprzednio (np. "Osobisty Jezus" z Depeche Mode czy "Zaśnij teraz w ogniu" z Rage Against The Machine”)?

Nie ma reguł. Teraz robię spektakl w Teatrze Łaźnia Nowa w Nowej Hucie i mam roboczy tytuł "Nastała ciemność, a On nie przyszedł do nich", który jest cytatem z jednej z ewangelii.

Wróćmy do legnickiego spektaklu "Była już taka miłość...". Miał być pierwszą częścią tzw. trylogii wolimierskiej. Myślał już Pan nad pozostałymi dwoma?

Mam do nich szkice. Ale prawdę mówiąc nie wiem, kiedy zabiorę się za drugą część. Początkowo planowałem zrobić ją w przyszłym sezonie, choć w związku z filmem "Made in Poland" wszystko się przesuwa. Są dwie historie, które chcę wykorzystać, ale wolałbym o tym nie mówić. Na razie robię kino. Rzecz wyjątkowo czasochłonną.

Czy wpływ na zmiany w trylogii miało to, że spektakl w Legnicy dostał słabe recenzje?

To problem recenzentów, a nie tego spektaklu. To jest bardzo dobre przedstawienie. Jestem dumny z tekstu i tego, co zrobiłem wspólnie z młodymi legnickimi aktorami. Ten spektakl w stu procentach wyznacza obszar moich przyszłych teatralnych poszukiwań. Teologia protestancka, katolicka, mistycyzm żydowski wplecione w mocne, piekielnie szybko opowiadane historie. Teologiczne westerny oglądane na maksymalnym przyspieszeniu. Nie podoba się ? Trudno. Każda kolejna część trylogii wolimierskiej będzie jeszcze bardziej hermetyczna od poprzedniej.

Szykuje się Pan natomiast do nowej premiery w krakowskim Teatrze Łaźnia Nowa.

Będę go realizował w ciągu kilku miesięcy. "Nastała ciemność, a On nie przyszedł do nich" to najbliższa i jedyna na razie realizacja teatralna w przyszłym roku. Piszę historię, która jest współczesna, a jednocześnie zahacza o najbliższą przeszłość. To kameralna opowieść o trzypokoleniowej rodzinie, która rozsypuje się, kiedy na jaw wychodzi wiedza o bardzo traumatycznych wydarzeniach z czasów ostatniej wojny. W sztuce bierze udział zaledwie trzech aktorów, a spektakl jest próbą sprawnie opowiedzianego, minimalistycznego dramatu psychologicznego.

Skąd wybór tego nieco awangardowego teatru z Nowej Huty?

Od dłuższego czasu wyjątkowo dobrze pracuje mi się w teatrach, które nie mają stałej grupy aktorów, w których mogę mieć kogo tylko chcę i nie przejmować się kondycją zespołu. W Nowej Hucie zespołu nie ma. Takie teatry zwykle lepiej sprzedają spektakle. Na przykład w przypadku Teatru Polonia w Warszawie spektakle wyprzedawane są na długo przed premierą. Model, który bardzo mi się spodobał od kiedy w nim pracuję.

Niedawno Pana największy hit teatralny "Made in Poland" miał swoją premierę na deskach off-broadwayowskiego teatru 59e59. Jak do tego doszło?

W zeszłym roku byłem zaproszony na czytanie własnych tekstów na wydziale teatru Uniwersytetu Nowojorskiego. Byli tam ludzie z kompanii teatralnej The Play Company, przypadło im do gustu "Made in Poland" i rozmawialiśmy o ewentualnej produkcji. The Play Company zaczęło zbierać na to pieniądze i po kilku miesiącach okazało się, że ta realizacja jest możliwa.

Podobał się Panu spektakl?

To zupełnie nowy projekt, mimo że to dotyczy tej samej historii. Inaczej wyreżyserowany i zagrany ze świetnym zespołem aktorskim, który udało się zaangażować. Przede wszystkim sztuka jest pokazywana w sali teatralnej, ale byłem bardzo przyjemnie zaskoczony skalą i jakością tego przedsięwzięcia. Jest bardzo śmieszne, dużo bardziej niż polska wersja. W Polsce sztuka działała w kontekście lokalnym, bo wszyscy wiedzą, kim jest Broniewski albo Krawczyk. W Stanach to działa trochę jako zwariowana komedia, gdzie ma śmieszyć śmieszy a gdzie wzruszać wzrusza. Amerykanie oglądają po prostu opowieść o chłopaku z FUCK OFF na czole.

Dla kinomanów i fanów "Made in Poland" najważniejsza wiadomość jest jednak taka, że skończył Pan zdjęcia do filmowej wersji.

Właśnie montuję film. Planuję, że potrwa godzinę i dwadzieścia minut. Całość będzie gotowa za dwa miesiące, ale premiera prawdopodobnie jesienią. Wcześniej chciałbym pojechać z "Made in Poland" na kilka festiwali, promować ten film. Jestem nim bardzo podekscytowany. Powstanie krótki i mocny obraz na szlachetniej czarno-białej taśmie filmowej. Zdjęcia kręciliśmy we Wrocławiu, choć w filmie nie będzie tego widać. To przestrzeń umowna, niedookreślona.

W obsadzie spore zmiany. Bogusia zagrał Piotr Wawer a nie Eryk Lubos jak w teatralnej wersji.

Piotrek zagrał bardzo dobrą rolę. Jest delikatny i bardzo młodzieńczy. Jest kimś zupełnie innym niż Eryk, który jest dzisiaj dojrzałym mężczyzną. Jedynym aktorem z legnickiego spektaklu, który gra swoją rolę w filmie jest Janusz Chabior. To jego największa rola, nie mógł tego nie zagrać. Przemek Bluszcz kreuje księdza, jedną z ważniejszych postaci tej sztuki.

Scenariusz do "Made in Poland" był kilkakrotnie zmieniany. Jaka będzie wersja filmowa?

Wróciłem do najstarszej wersji tekstu i radykalnie ją skróciłem. Staram się, żeby film był szybki i skondensowany. Nikt w Polsce nie potrafi opowiadać szybkich historii. A w rozrywce jaką jest film najważniejsze to się nie nudzić. Nuda jest niewybaczalna. Filmowe "Made In Poland" jest dosyć mocno odklejone od legnickiej sztuki, która nie jest już grana od bardzo dawna i w zasadzie niewiele już z niej pamiętam. Wziąłem tę historię na warsztat od nowa i zrobiłem z niej brzydki, brudny, punkowy film o jakim zawsze marzyłem.

Po raz kolejny zdjęcia do Pana filmu robi Jola Dylewska.

Z Jolą pracuję zawszę. Muzyki do filmu jeszcze nie mam, ale będzie na pewno dużo punk rocka, znacznie więcej niż w spektaklu. Oczywiście nie zabraknie muzyki Krzysztofa Krawczyka. Usłyszymy poezję Broniewskiego, ale tekst nie będzie aż tak mocno wyeksponowany.

Jeszcze do niedawna mówił Pan, że świetnie się Panu pracuje w teatrze, że to inna jakość. A wygląda na to, że jednak wrócił Pan na dobre do kina.

Mam sporo projektów teatralnych, które chciałbym zrealizować i pewnie do tego dojdzie. W ciągu ostatnich czterech lat zrobiłem osiem autorskich spektakli i czuję już rodzaj znużenia. Nie ma nic gorszego niż nuda. Czas na nowych ludzi i nowe sytuacje. W teatrze coraz bardziej interesują mnie tematy przeznaczone dla wąskiego kręgu odbiorców. Opowieści, które wymagają od widza pewnej wstępnej wiedzy i pragnienia wejścia w oglądaną historię. Dobrym przykładem jest mój ostatni legnicki spektakl. Bardzo lubię sposób w jaki w tej historii żyją wiersze Holderlina. Którego jest tam sporo, bo wiele postaci w dramacie nosi nazwiska jego przyjaciół. Nikt z recenzentów nie zwrócił na niego uwagi Mam nadzieję, że zdają sobie chociaż sprawę z istnienia tego poety. Kocham język teatru, ale praca w teatrze to jak pisanie pamiętnika. Potrzebne i miłe zajęcie, ale nikt tego nie czyta.

Chyba, że zamiast pamiętnika będzie blog.

Których też nikt nie czyta. W internecie są miliony blogów, nikogo to nie obchodzi. Język teatru jest super, natomiast kino, wciąż jeszcze, mimo swojego upadku i nędzy, jest zjawiskiem powszechnym i uniwersalnym. Będę reżyserował nadal w dwóch, może trzech teatrach w Polsce. Ale muszę stać przy szeroko otwartym oknie, aby nie dosiągł mnie zaduch teatralnego czy filmowego grajdołka.

Wraca Pan do robienia filmów po przerwie. A nie było przypadkiem tak, że zraził się Pan do filmu, bo w polskim kinie nic się nie działo ?

Co sezon coś się zawsze pojawia. Zależy, czego kto szuka. W Polsce powstaje 30 filmów rocznie, z czego trzy są ciekawe, może cztery. To się nie zmienia od wielu lat i tak będzie zawsze.

To dlaczego lepsze recenzje od polskiego dostaje na przykład kino czeskie?

To wina polskich kompleksów. Kino czeskie to jedna z najgorszych kinematografii w Europie. Od lat nic się tam nie zmienia, te wszystkie filmy o podchmielonych obibokach są takie same - prowincjonalne, duszne i płaskie. Nie trzeba szukać daleko – Rosjanie i Niemcy robią dzisiaj doskonałe kino.

A polskim reżyserom zarzuca się kopiowanie zachodnich szablonów.

Nie ma ustawy, która nakazywałaby co kręcić. Każdy robi to, na co jest w stanie zebrać pieniądze. Jest dużo kina komercyjnego, bo ono się dobrze sprzedaje. Na polskie komedie romantyczne chodzi milion ludzi i to jest fantastyczne. Te filmy są równie dobre lub złe co przedwojenne komedie, ale ludzie szturmują kasy i tylko to ma znaczenie. Kino jest w tym samym stopniu sztuką co i cyrkiem. Wszystko ma w nim swoje miejsce.

Ale Pana filmy się nie wpisują w ten filmowy przemysł.

Bo ja zawsze staram się być poza systemem. Połykam ochłapy, które rzucają mi ze stołu bonzowie polskiego kina. Porywam je i uciekam do siebie. Za dziesięć lat będę robił komercję.

Wyobraża Pan sobie siebie w takiej roli?

Tak. Jestem dobrym pisarzem i mogę pisać wszystko, na co mam ochotę. Nie ma nic gorszego niż nuda. Napisanie po raz drugi takiego tekstu, jak "Made in Poland" byłoby może sukcesem, ale byłoby nudne. Lepiej przegrać pisząc coś przy czym nie będę się nudził.

*Przemysław Wojcieszek- ur. 1974 r. we Wrocławiu, reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, dramatopisarz. Karierę zaczynał od filmu. Nakręcił m.in. "Głośniej od bomb"(2001), "W dół kolorowym wzgórzem"(2004 -Złote Lwy w Gdyni za reżyserię) i "Doskonałe popołudnie" (2005). Za 2005 roku odebrał Paszport Polityki (za "oryginalne dzieła będące manifestem pokolenia trzydziestolatków szukających dla siebie miejsca w naszej rzeczywistości"). W teatrze wyreżyserował już dziewięć spektakli, w tym najgłośniejszy "Made in Poland" (2004) na legnickim osiedlu Piekary, o blokersie Bogusiu, który szuka swojego miejsca w życiu. "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" (2005), zrealizowany w TR Warszawa, opowiadał z kolei o dwóch lesbijkach pracujących w smażalni kurczaków, Bohaterem "Osobistego Jezusa" (2006), wystawionego w Legnicy, był natomiast Rysiek, który po powrocie z więzienia chce na nowo ułożyć sobie życie."Ja jestem Zmartwychwstaniem" (2007) w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu, podejmował wątek uczucia księdza do prostytutki. Najnowszy spektakl autora - "Była już taka miłość, ale nie ma pewności, że to była nasza" (październik 2008), ponownie w Legnicy, jest historią niemieckiego żołnierza Paula, który wraca z frontu do rodzinnej miejscowości, by rozliczyć się z przeszłością. Obecnie reżyser pracuje nad montażem kinowej wersji "Made in Poland".



Magdalena Talik
Kulturaonline
15 grudnia 2008